poniedziałek, 2 listopada 2015

89.Zamroczenie” (Condżriwa Log)

Dżizazele ocknęła się pośród ścian jakiejś dziwnej jaskini. Nie wiadomo, dlaczego właśnie teraz, co to spowodowało. Co gorsza jednak nie wiedziała też, co było wcześniej, ani co to za jaskinia. Jedynym, co była w stanie sobie przypomnieć, był odległy zarys jakiegoś wyjazdu, kiedy opuszczała dom i planetę. Nie miała to być jednak długa podróż, na pewno nie, tymczasem coś mówiło jej, że minęło bardzo dużo czasu...
Jedynym, co jej pozostało, to wędrowanie po długich korytarzach ciemnego labiryntu skał. Z jednej strony wydawało jej się, że nigdy tędy nie szła, z drugiej – każda powierzchnia emanowała jakimiś mglistymi wspomnieniami, znajomymi skojarzeniami... Była tutaj, szczęśliwa, widziała zupełnie coś innego... Jedyne oświetlenie, podłużne lampy ciągnące się wzdłuż tej drogi, rozjaśniały nieokreślone obiekty pozawieszane na ścianach, które, za sprawą jakiejś magicznej atmosfery tego miejsca, zdawały się zachęcać do tego, by na nie patrzeć. I... zabrać ze sobą. Niemal namacalnie czuła, jak ogarnia ją zawieszona w powietrzu cudaczność tego wszystkiego. Nie mogła opanować potrzeby szukania w pobliżu jakiejś etykietki, czegoś, co powiedziałyby o tych przedmiotach coś więcej, choć przecież naprawdę w ogóle jej nie obchodziły. Wystające ku niej kamienie zdawały się do niej przemawiać, determinowały ją do myślenia o nich w coraz bardziej groteskowy, fantazyjny sposób. Chciała tylko stąd wyjść, tym bardziej, im bardziej to czuła. Ale mimo to z trudem odwracała wzrok od skalnych rzędów, podświadomie rozglądając się za jakimś pojemnikiem, do którego mogłaby je zapakować. Niespodziewanie zdała sobie sprawę, że otaczają ją ludzie – zapatrzeni w mijane przedmioty bardziej niż ona, doszczętnie, jakby żyli pomiędzy tymi zawiłymi ścianami od lat i nie wyobrażali sobie tego nigdzie indziej. Ledwo udawało się jej utrzymać świadomość, by ponownie w tę hipnozę nie wpaść. I by mieć siłę na powtarzanie wciąż tych samych pytań. Co to za miejsce? Dlaczego odczuwa je jako coś znajomego? Co tutaj robi?
Niekończący się spacer prowadzi ją do nowych, coraz bardziej nieprzyjemnych zakamarków, a jednak... Wciąż powracają migawki tego, co było, pewność, że kiedyś chciała tu przylecieć, że chciała coś tutaj znaleźć, podświadomie wybierane drogi i układ, które świateł sugerują Dżizazele coś, z czym trudno jej się pogodzić, jednak tylko ta myśl zdaje się podsuwać jej jedyne sensowne, choć nieprawdopodobne, wyjaśnienie. To miejsce musiało kiedyś wyglądać inaczej. Było pełne ludzi i przedmiotów, po które wszyscy sięgali. To tysiące lat temu... musiał być sklep.

Handel w całym Wszechświecie wygląda tak samo – dajemy coś, żeby w zamian otrzymać coś innego. Żeby ktoś chciał się wymienić, potrzebujemy reklamy, marketingu, sprytnych zabiegów, żeby nasz towar chciał się wyróżnić i ściągnąć na siebie uwagę. Stosowanie mniej lub bardziej złożonych sztuczek psychologicznych, by uczynić nasze zachowanie mniej racjonalnym, nigdy nie było tajemnicą, czy chodzi o zwykłe porównania, nawiązanie autorytetów czy reklamę podprogową. Ale co, jeśli ktoś posunie się za daleko? Jeśli ktoś wpadnie na tak perfekcyjny sposób wzbudzania potrzeby posiadania danej rzeczy, że potencjalny klient zapomni o potrzebie robienia czegokolwiek innego?
Condżriwa Log sugeruje, że wcale nie jest to takie niemożliwe. Tym bardziej, że na pierwszy rzut oka jego wizja jest jedynie rozwinięciem wydarzenia, które miało miejsce naprawdę na jego planecie, Esarhini – wymknięciem się spod kontroli rzekomo niegroźnego systemu zachęty do oglądania. Przez pewien czas trwały bezskuteczne próby przeciwstawienia się mu i wyciągnięcia z supermarketu kilku setek ludzi, którzy na skutek katastrofy utracili możliwość naturalnego myślenia, świadomość własnego istnienia i tego, że w końcu pasowałoby opuścić sklep. W efekcie ofiarą śmierci z wycieńczenia padli wszyscy rezydenci, włącznie z pracownikami i paroma ratownikami, a świat zalała lawina protestów przeciwko nieludzkiemu wykorzystaniu umiejętności manipulowania psychiką. Zamroczenie jest jednym z nich, jak gdyby przerysowaną relacją, z której autor wyciął śmiertelność, która mogłaby zakończyć szaleństwo. Bohaterka przytomnieje, ale nie wiadomo, kiedy – w tym czasie sklep zmienił się w coś zupełnie niepodobnego, wielkiego, co zdaje się z jej perspektywy mieć rozmiary całego miasta, wymarłego, choć pełnego stworzonego przez siebie niby-życia. Pomimo pod koniec już wie, co jest nie tak, nadal z trudem opiera się pułapkom myślowym, stworzonym dawno temu przez mistrzów marketingu. I starając się nie wrócić do tych, dla których stał się to już ich własny mikro świat, choć również przylecieli do niego tylko na chwilę, o czym już nie pamiętają. Parę razy trafia się jej szansa nawiązania kontaktu, odwrócenia uwagi od towaru na półkach – i zawsze udziela się przy tym jej nadzieja, choć widzimy, jak bardzo ta szansa jest niewielka. Może to dzięki biernej nieugiętości i tych obojętnych, a jednak nieprzerwanych poszukiwaniach Dżizazele jedna książka rozeszła się po świecie bardziej niż setki rzetelniejszych, a przy tym bardziej wstrząsających historii? A może tych marketingowych haczykom, które wypaczały myślenie na wciąż nowy, niespodziewany sposób, budząc w niej pytania, czy właściwie chce, tego czego chce? Trzeba przeczytać i sprawdzić.

poniedziałek, 26 października 2015

88.Bzzzzzzyt” (Jelio Dref Żżerhwoz Dref, Pertre Diks Perwiniowento)

Oryginalne brzmienie i przekaz tytułu nie są łatwe do odzwierciedlenia – chodzi tu o dźwięk wydawany przez strumień prądu przebiegający przez cienkie włókno opakowane w przezroczystą obudowę, innymi słowy: przez żarówkę. Może wprawić w zdumienie, jak nagle i nieodwracalnie ten niepozorny element ziemskiej architektury zawładnął strukturami mieszkalnymi na Oriolie. Celem stworzenia oświetlenia aktywnie dostosowującego swoją jasność, temperaturę i kolor w zależności od pory roku, okoliczności i zwykłych zachcianek właścicieli, uczyniono je inteligentnym. Podłączonym do podręcznych urządzeń komunikacji, światowej sieci informacji, a także, później, do nadsieci – telepatycznego eteru, z którego inteligentne żarówki mogłyby czytać polecenia bezpośrednio z umysłów swoich właścicieli, zanim ci zdążyliby o tym pomyśleć, a następnie przekazując polecenie sąsiednim żarówkom. Jednak tam, gdzie są duże możliwości i wygoda, tam też są zagrożenia...
Początkowo każdemu wydawało się, że ich nie ma. Oczywiście miano świadomość, że przejęcie kontroli nad żarówkami przez kogoś niepowołanego groziłoby nie tylko problemami z jasnością w pomieszczeniach, ale i otwierałoby szerokie możliwości wyciągnięcia różnorodnych, tajnych informacji na temat tych, którzy się z nimi komunikują. Jak jednak doprowadzić do negatywnego zachowania coś, do czego jedyną ścieżką dostępu jest odbiornik, który każdą otrzymaną z zewnątrz instrukcję, czy to od ludzi czy innych żarówek, filtruje zakresami bezpieczeństwa? Należałoby przeprogramować mikromózg urządzenia, ale szklana bańka, niczym ścianka bomby, była czuła na najmniejszy nacisk i nie pozwalała na wprowadzenie najmniejszych zmian.
Droga jednak istniała – wiedziała to pewna grupka wyjątkowo ambitnych hakerów – trzeba było tylko ją znaleźć. Szansa na to pojawia się z nieoczekiwanej strony, gdy trafiają na ekstrawaganckiego hodowcę owadów i eksperymentatora genetycznego. Zauważył on, że brzęczenie hałaśliwych Ziskuzów podejrzanie przypomina buczenie wydawane właśnie przez żarówki, co jego zdaniem sugeruje jakiś rodzaj komunikacji pomiędzy jednymi a drugimi. Owady, za pomocą odpowiednich wibracji, miałyby posiadać umiejętność odczytywania i wprowadzania danych do elektronicznej pamięci, tak jak robią to w przypadku innych owadów. Czy to możliwe? Cyberwłamywacze postanawiają zaryzykować i poświęcić nieco czasu na bliższe zapoznanie się z dziwacznymi stworzeniami. Wreszcie pozwalają opiekunowi Ziskuzów wprowadzić ich w niezwykłą sztukę programowania genetycznego, dzięki któremu mogliby zmienić żywe stworzenia w zdalnie sterowane żarówkowe wytrychy.

Jeśli historie o hakerach kojarzą się wam z przekombinowaną hermetyczną terminologią i wyczynianiem z maszynami magicznych rzeczy – spokojnie, tutaj jest o wiele bardziej obrazowo i przystępnie, pewnie dlatego, że sam Jelio Dref Żżerhwoz Dref się na komputerach kompletnie nie znał. Na genetyce zresztą też nie. Wszystko co potrafił i robił przez całe życie (nie licząc pisania szczególnego rodzaju science ficion) było hodowanie owadów podobnych do ziemskich pszczół i przerabianie ich kolców na igły. Do wynalezienia żarówek brakowało mu współczesnym jeszcze trochę czasu – na razie najnowszą zdobyczą techniki ogniska i krzemienie. Ale za to Jelio Dref był wspaniałym wizjonerem, dzięki czemu dobrze udaje, że wie, o czym pisze. W momentach, których już nie wiedział zbyt wyraźnie i przygody kilkorgu hakerów przypominają już bardziej zaklęcia szamańskie, do akcji wchodzi Pertre Diks. Ten oto nowożytny archeolog podczas jednej z wypraw odkrył gęsto zapisane owadzie skrzydła, pozostawione wieki temu przez Jelia Drefa, i tak zachwycił się zabawną, pomysłową historią, że postanowił „przetłumaczyć” na sposób myślenia ludzi z czasów przyszłości. Pomimo że jemu nie obce były już obce ani genetyka, ani najcwańsze metody łamania zabezpieczeń komputerowych wzorem pierwszego autora nie popisuje się szczegółami technicznymi, jednak uzupełnia zawsze gdy mogą one zaciekawić lub uwiarygodnić to, co się dzieje, pozostawiając niekiedy wręcz bajkową malowniczość podobieństwa między dwoma tak odległymi od siebie dziedzinami nauki.
Celność tego, jak Jelio Dref podchodził do pojęcia żarówki, jak trafnie wyobrażał sobie jej działanie i budowę, to, że mogłaby komunikować się z człowiekiem w tak bardzo nie fizyczny sposób, aż wreszcie i to, że mogłaby być „magicznym” nośnikiem wiedzy i instrumentem do niesienia zniszczenia, oczarowuje, gdy przypomnimy sobie, że mógł mieć zielonego pojęcia o elektryczności. Opisy nauki posługiwania się „cegiełkami życia” chwilami nawet prześcigają to, co dotąd zostało osiągnięte, jednak ani na chwilę nic nie wydaje się ani zbyt proste i pozbawione trudności, ani nieprawdopodobne. Wreszcie nie zawodzi także ciąg dalszy, gdy hakerzy szykują zastęp programowanych owadów do ataku na miejską sieć energetyczną, w którym również Pertre Diks nie pomagał fabularnie. Do ostatniej chwili nie wiadomo, czy włamywacze osiągną swój cel, czy uda im się uciec przed wszechobecnymi stróżami prawa nie mniej bystrymi niż oni. A jeśli – to jak będą chcieli wykorzystać zdobytą władzę? Dla pieniędzy? Siania chaosu i zniszczenia? A może jednak nauczyli się jednak od samotnego i przemądrzałego hodowcy owadów, z którym być może Jelio Dref się utożsamiał, że lepiej jest naprawiać i dawać, czegoś ich nauczyło?
Błyskotliwa, porywająca historia, trafiająca do każdego niezależnie od wiedzy i czasów, w jakich żyje i jak wyobraża sobie prawdziwy hacking.

poniedziałek, 19 października 2015

87.1386940335” (7689498301)

Roboty przydają się ludziom do wielu rzeczy. A do czego mogliby przydać się ludzie robotom? Tytułowy bohater tej historii jeszcze na jej początku powiedziałby, że – nie licząc ożywienia mechanicznego projektu – do niczego. Roboty na planecie Gargra (przez nich zwanej po prostu jako 1) już od dawna doskonale radziły sobie same. Czego sam 1386940335 codziennie był świadkiem, ponieważ pracował w szpitalu – nowoczesnym laboratorium, gdzie starsze i mniej sprawne roboty mogły poprosić o naprawę i dodatkowe funkcje, które na bieżąco rozwijano, ale też popracować nad strukturą swojego charakteru, przeprogramować upodobania lub nawyki. Człowiek, pomimo że sam był twórcą tych urządzeń, nie byłby w stanie wprowadzać podobnych zmian w obwodach, jego precyzja i zwinność były za małe, wiedza ograniczona. Szybko zaczął wyręczać się mechaniką, nie zauważając, jak jej uniwersalność powoli spycha go na margines społeczny. Nie minęło wiele czasu, jak miasta przystosowały się stopniowo do nowych obywateli, zmienił się transport, ekonomia i prawo. 1386940335 należał już do tego pokolenia, które nigdy nie miało styczności z istotą organiczną, wątpił też, że kiedykolwiek mu się to przydarzy.
A jednak – pewnego dnia w szpitalu zaczęli się pojawiać pacjenci z dziwną, nie spotykaną dotąd, dziwną dysfunkcyjnością. Dziwną, bo nie można było dojść, skąd się brała. Wyglądało to jakby cały układ impulsowy został nie uszkodzony, a porażony jakimś nieznanym zjawiskiem od wewnątrz, co powodowało zaburzenia w całym systemie przekazowym od chaotycznych drgawek po nieciągłość mówienia i myślenia. Co gorsza, jak szybko się okazało, nie były to odosobnione przypadki, bo robotów potrzebujących pomocy było coraz więcej. Było to coś zupełnie nowego – dotąd mechaniczny system uważany był za niezawodny za wyjątkiem przypadkowych urazów z zewnątrz, gdy wystarczyło jedynie zastąpić niedziałającą część lub nastroić do stanu początkowego. To mechaniczni lekarze umieli najlepiej, tego nauczyli się od ludzi i teraz zdali sobie sprawę, że pomimo czynionych od lat postępów w badaniach nad samymi sobą, nie wyszli poza zastępowanie starego nowym, uzupełnianie i manipulowanie ustawieniami w tym, co zawsze było. Ale co jeśli to nie wystarczy, jeśli testy każdego elementu z osobna nie sugerują nawet najmniejszego błędu, a słabość zdaje się tkwić w samej istocie systemu? Statyczne umysły elektroniczne okazały się bezradne wobec rozpędzającej się epidemii, dopóki ktoś wreszcie nie odważył się przyznać, że konieczne będzie odnalezienie ludzkiego programisty. Tylko czy opuszczonej przez cywilizację dziczy, w ostatnim miejscu, w którym oddychanie nie jest zakazane, uda się znaleźć kogokolwiek, kto wie coś o komputerach? A jeśli tak, czy będzie chciał pomóc?

Źle jest odcinać się od własnych korzeni i wmawiać sobie, że możemy poradzić sobie bez nich, ale jeszcze trudniej potem do nich wrócić i połączyć na nowo dwie drogi, z których każda rozwinęła się w inną stronę. 1386940335 wyobrażał to sobie o wiele za prosto. Oczekiwał gromadki pogrążonych w marazmie i stagnacji, choć sprawnych intelektualnie, pustelników, marzących o szansie na powrót do cywilizacji, którą on, istota wyższa i doskonalsza, będzie mógł ich uszczęśliwić. Tymczasem zastał samodzielny, całkiem uniezależniony od cywilizacji dziki-naukowy mikroświat, w którym ludzie, choć już nie pamiętają czasów sprzed podziału, starają się pomimo ograniczonej przestrzeni żyć po swojemu, z pracy na roli i handlu, wznosząc skomplikowane budowle i produkując energię z piasku. Roboty, choć nie są obiektem nienawiści, wzbudzają raczej niechęć i jeśli już trafią się jakieś z zewnątrz, są przymusowo przystosowywane do usługiwania człowiekowi i ciężkich prac fizycznych, z dala od tych wymagających inteligencji. Co zresztą bardzo pomaga 1386940335 szybko znaleźć kogoś znającego się na urządzeniach, choć zdecydowanie nie w okolicznościach, jakie by mu się podobały. Nie da się ukryć, że jako wyjątkowo uzdolniony przedstawiciel swojego „gatunku”, musiał ściągnąć na siebie kłopoty. A to dopiero ich początek, kiedy wychodzą na jaw dalsze informacje o tajemniczej chorobie i niektórych z naukowców.
Wydaje się, że w ludzkim mieście nie ma niczego wyjątkowego, ale tętniące życiem, głośne, pełne zamętu skupisko to dla uporządkowanej, spokojnej sztucznej inteligencji o wiele za dużo. Ludzie zarazem zachwycają i przerażają 1386940335 swoją nieprzewidywalnością, impulsywnością, bezmyślnością, a jednocześnie tym, jak często tego rodzaju reakcja okazuje się najskuteczniejsza. Co prawda losy powolnego, wiecznie zamyślonego mechanicznego introwertyka takiego jak byłyby tutaj szybko przesądzone, zanim zdążyłby on to wszystko zaobserwować, na szczęście znalazł się pewien ciekawski informatyk, który, pomimo własnych niejasnych „planów”, dostrzegł w nim potencjał na coś więcej niż pożyteczny automat. Dzięki temu udaje się jemu i nam poznać trochę ten dziwny, sprzeczny wewnętrznie świat współpracy z nieskażoną naturą, w którego nieskończonych podziemiach wciąż rozwijają się obce większości śmiertelników niewiarygodne technologie, a mroczne plany zemsty czekają na realizację. Nie wystarczy jednak tylko się przyglądać – żeby coś zdziałać, sprzeciwić się, a do tego znaleźć pomoc, trzeba wejść w ten świat głębiej, a im głębiej wchodzi w ludzki świat 1386940335, tym wyraźniej widzi, że za jego paskudne wypaczenie odpowiedzialni są nie naukowcy, ale właśnie... tacy jak on.
Mroczna, przejmująca wizja przyszłości, w której nie wiadomo, kogo obwiniać, komu kibicować, bo jedyne działanie, które można podjąć, to tylko obrona przed przyszłym albo minionym złem.

poniedziałek, 12 października 2015

86.Wrażenie czegoś” (Fligon Bjolhe)

Nie trzeba wcale być dociekliwym detektywem, żeby zauważyć coś nietypowego. Herheo Pifse Nmoh był zaledwie przejazdem na Posztijnie – niższej rozwojowo, patrząc z jego punktu widzenia, planecie, dopiero wchodzącej w erę komputeryzacji, wciąż opartej w większości na ludzkiej pracy umysłowej, hierarchii społecznej i pędzie ku jej wyższym szczeblom. Napotkany przez niego urząd, w którym miał załatwić jakiś szczegół niezbędny do dalszej podróży, oczywiście był pełen nadmiernej liczby urzędników bez pośpiechu wędrujących z dokumentami w tę i z powrotem tylko po to, żeby podać je kolejnemu urzędnikowi, ale... dlaczego wśród nich są dzieci? Dzieci, które w świecie Herheo dopiero odnajdywałyby się w świecie, a które tutaj same z powagą i dumą wyjaśniły mu, że potrzeba szybkiego rozwoju wyklucza marnowanie czasu na zabawę. Im szybciej i im więcej zaczną pracować, tym szybciej nabiorą wprawy i doświadczenia w tym, co jest tutaj najważniejsze i najbardziej potrzebne – umiejętności dokumentowania zdarzeń, przetwarzania i archiwizowania wciąż narastającej ilości informacji. Na Herheo protestującego, że nie tędy droga, że przyszłość leży w automatyzacji i dążeniu do minimalizowania ludzkiej biurokracji, reagują typowym urzędniczym rozdrażnieniem. Na Posztijnie potrzebni są dorośli, nie ma miejsca na jakieś ogólne szkoły, kółka zainteresowań i inne bezproduktywne zabawy. Młody człowiek nic nie osiągnie, jeśli nie zacznie pracować najszybciej, jak to możliwe. Ale, jak później zastanawiał się Herheo, czy osiągnie coś tutaj? Dla kogo?
Zgodnie z jego obawami wizyta w urzędzie przeciągała się. Wraz z kolejnymi okazjami do dyskusji pojawiało się coraz więcej sytuacji, gdy udawało mu się... coś zauważyć. Jakąś prawidłowość w tym, którędy i jak licznie przechodzą urzędnicy? A może w tym, jak często w niektórych okienkach pojawiają się dokumenty? Ale przecież nie ma w tym nic dziwnego, przecież w każdym urzędzie tak jest. A jednak...

Czytelnik, podobnie jak bohater, nie jest w stanie wyłapać, co właściwie się dzieje. Coś jest nie tak, ale, wyłączając dążenie do zwiększenia liczby pracowników za wszelką cenę, nie wiadomo dlaczego. Problem wydaje się prosty, ale gdzie jest jego przyczyna? Widać, że ludzie nie powinni się tak zachowywać, ale nigdzie nie widać dyktatora, który by ich do tego zmuszał. Podejściu pracowników zaskakuje, ale jednocześnie nie jest nienaturalne, nikt nie wygląda na działającego wbrew własnej woli, niczego nie ukrywa. Jakieś tajemnicze „coś” nie pozwala nam zgodzić się na możliwość, że po prostu mamy do czynienia z gromadą krótkowzrocznych pracoholików bez prawdziwych ambicji.
Nie pozwalało zgodzić się też samemu autorowi, który właśnie dlatego napisał tę książkę. Jemu również trafiło się kiedyś przyglądać pracownikom jednego z wielkich, przerośniętych urzędów Posztijnu i, choć ostatecznie zrezygnował z kontynuacji planów, dla których tu przyszedł, i poświęcił przybytkowi o wiele więcej uwagi niż wymyślony przez niego bohater, również nie odgadł, co takiego jest nie w porządku. Nie wchodząc w zbędne techniczne szczegóły, opisał wszystkie swoje przeżycia, z naciskiem na najbardziej trudne do uchwycenia wrażenia i przebłyski, pozostawiając sprawozdanie jako wyzwanie dla mądrzejszych od siebie. Oczywiście niezwykła historia wewnętrznej walki z wyimaginowanym zagrożeniem przyciągnęła czytelników nie tylko z takimi zamiarami. Opisy zdobyły sobie licznych wielbicieli podobnie jak urzędnicze dialogi, tym bardziej nadzwyczajne, im bardziej zwyczajne.
Wciąż jednak pamiętano, że jest to historia zagadka – w końcu odpowiedzi na nią ciągle brakowało. Dopiero po czasie porównywalnym do naszych dwustu lat i około dziesięciu pokoleniach, neuroinformatyk Ilsintog Brenfwne podjął się zaskakującego zadania – porównania charakteru przepływu informacji posztijniniańskich urzędów ze swoimi pracami. Efekty zaskoczyły wszystkich prócz niego, w tym samych urzędników (niezbyt zadowolonych z eksperymentu) – sposób przetwarzania danych przez pracowników był identyczny jak praca neuroprzekaźników w mózgu istoty żywej! Można było znaleźć zależności na każdym poziomie – spisywanie dokumentów pełniło rolę odbierania bodźców, dalej szła ich interpretacja, reakcje, wreszcie kodowanie w wygodniejszej formie i archiwizacja w pamięci. Oczywiście wszystko działo się o wiele, wiele wolniej, skoro rolę impulsów elektrycznych pełniły papiery wędrujące z rąk do rąk, jednak regularność i jednolitość działań były faktem, tak że nawet nie rozumiejący tematu urzędnicy-neurony i ich petenci nie mieli prawa ich negować. Po prostu robili to, co zawsze, a samo to czyniło ich elementem wielkiej świadomej istoty, której obecności nie mogli wyczuć. Przynajmniej nie świadomie, skoro wiedzieli, że ich urząd potrzebuje chłonąć nowych pracowników, żeby się rozwijać i ewoluować – z czym, jak uważa Ilsintog, istota dobrze sobie radzi, gdyż osobiście odnotował od momentu powstania książki dwa dodatkowe piętra. Nieuzasadnione zachowanie tłumaczono sobie bez zastanowienia potrzebą porządku i rozwoju, troską, dbałością o przyszłość i innych mieszkańców. Teraz dopiero możliwe było zauważenie, że jest to praca nie dla dobra własnego, ale dla czegoś, co nie jest nawet świadome naszego istnienia, samodzielności i o czym nie mamy pojęcia, czego chce. I na który to byt nic nie poradzimy, bo jest częścią naszych zachowań, świata, który sobie zbudowaliśmy i którego mimo wszystko potrzebujemy do normalności.
Nic dziwnego, że większość urzędników nadal nie chce przyjąć prac Ilsintog do wiadomości, wmawiając sobie nadal, że to po prostu jest ich praca. Sam naukowiec natomiast doniósł niedawno o pracach nad pierwszymi próbami nawiązania długofalowego kontaktu się z urzędniczymi istotami. Łatwo nie będzie.

poniedziałek, 5 października 2015

85.Książka o książkach” (Flajijwomistroh Hohigomig Daflijimi)

Co to jest książka? Wydaje się, że już kiedyś sama odpowiedziałam sobie wyczerpująco na to pytanie – że jest to rodzaj zapisu, wykluczający multimedia, unikając wieloznaczności i niejednorodności treści. Ale co z „celowością” zapisu? Czy jeżeli powstał on samorzutnie, bez żadnego zamiaru stworzenia znaczenia, to nadal jest zapis? Czy wystarczające jest samo to, że da się go przeczytać?

Największa biblioteka Saufghinu, Alganka, w przeciwieństwie do innych tego typu instytucji na tej planecie, nie zawiera żadnej książki, którą ktoś świadomie zaplanowałby na fabułę, postacie i cokolwiek sensownego. Tym, co je pisze, a właściwie – tworzy czytelne wzory na papierze, są Rulieiny, płaskie stworzenia wielkości interpunkcji, słynące z tendencji do układania się na kontrastującym z nimi kolorystycznie materiale. Oczywiście same Rulieiny nie robią tego z zamiarem stworzenia czegokolwiek – odwrotnie, to Saufghinianie nauczyli się przypisywać wartość znaczeniową temu, co znajdywali niegdyś na liściach i kamieniach, a co potem składali w kartki nietypowych książek. Zmiana środowiska Rulieinom bynajmniej nie przeszkadzała, a nawet przeciwnie – chętnie rozprzestrzeniały się na inne, pozostawione dla nich w pobliżu czyste kartki, które potem saufghiniańscy czytelnicy mogli czytać jak hieroglify, rozkoszując się tajemniczością i głębią tekstu. Jego jednoznaczność jest niezaprzeczalna – na całym Saufghinie obowiązuje jeden standard interpretacji znaków, jeden język obrazkowy i jedna szkoła czytania, co sprawia, że każdy na wstępie dostaje to samo. Złożoność i nieuchwytność tekstu bierze się z kontekstu poszczególnych znaków, które oczywiście nieczęsto układają się z sensem, przez co, podobnie jak w poezji czy bardzo nowoczesnej ziemskiej prozie, trzeba się go trochę naszukać. Albo też założyć, że w ogóle nie jest potrzebny i potraktować dziwną historię jako metafizyczną wizję, zabawę dla podświadomości. Nic dziwnego, że książki faktycznie napisane przez autora, zaplanowane, przemyślane, choć niezmiennie powstawały, nie cieszyły się aż takim szacunkiem jako banalne i niepodatne na interpretację.
Pewnego dnia jednak zaczęły się problemy, które także Saufghinian zmusiły do zastanowienia się, czym jest książka, czy istnieje granica, za jaką utwór nie nadaje się już do czytania i jak wiele swobody można zostawić Rulieinom. Owe problemy objęły całą Algankę i trwają do teraz, nie pozostawiając żadnej wskazówki co do tego, jak uratować teksty przed drastycznymi przemianami zachodzących dzień po dniu w każdym z nich. Niektórzy, co bardziej spostrzegawczy, nazwali proces Wojną Przecinków z Kropkami.

Zaskakujące, jak niewiele okazali się wiedzieć Saufghinianie o kwiecie własnej literatury. Oczywiście – mieli wspaniały podział na rulieinowe dziedziny, zabiegi stylistyczne, udało im się stworzyć nawet encyklopedię herosów „wymyślonych” przez płaskie robaczki, wraz z opisem osobowości i genealogią. Ale kiedy pojawiła się konieczność działania, zapobieżenia realnej katastrofie grożącej wymazaniem większości z tego, co cenili, okazuje się, że o samych „piszących” nie wiadomo niemal nic. Wyłączając nielicznych biologów fascynatów, którzy dość szybko zrozumieli, że ruch na kartkach wziął się z konfliktu i żądzy władzy dwóch podgatunków, przeciętny Saufghinian nie zdawał sobie sprawy, że patrząc na zadrukowaną kartkę, ma do czynienia z całym mikroświatem. Mało kto zdawał sobie sprawę z losowości zmian – popularne stało się podejście, według którego książki same tworzą swój ciąg dalszy i rozwinięcia, otwierają się nowe, a nawet samodzielne, interpretacje. Zmieniająca się treść sprawiała wrażenie bardziej agresywnej, chaotycznej, co fascynowało zwolenników, zwracających uwagę na jej energię wewnętrzną i lepszy kontakt z podświadomością. Powodowało to niewiedzę, co robić dalej z książkowym zjawiskiem i straszny dualizm pomiędzy tymi, którzy nawoływali, żeby go nie powstrzymywać, a zamiast tego korzystać z aktywności zapisu i czytać za każdym razem od nowa, oraz tymi, którzy zmienionych utworów najchętniej od razu by się pozbyli. Argumentami nadal były jednak tylko kwestie interpretacyjne, metafizyczne.
Flajijwomistroh był pierwszą osobą, która spojrzała na to, co się dzieje, pod kątem zachowań Rulieinów, a nie książek, traktując te ostatnie zdecydowanie jako skutek uboczny. Jako jeden z biologów, badających robaczki także przed Wojną, był w stanie przedstawić mniej zorientowanym (a teraz bardzo zorientowania potrzebującym) kolegom, na czym proces rozkładania się na czystych kartkach właściwie polega, dlaczego wzory są tak równe i regularne, i wreszcie jaki jest jego cel z punktu widzenia Rulieinów. Po serii ciekawostek przybliżających zespoły gatunkowe, rozwój gromady i porządek społeczny w jej obrębie czytelnik zostaje wprowadzony w prawdziwą historię i przyczyny Wojny Przecinków z Kropkami. Trudno sobie wyobrazić, że można z taką pasją opowiadać o przejawach agresji żywych plamek na przestrzeni kilkunastu centymetrów kwadratowych – a jednak można, bo zachowanie to zaczyna interesować, zaskakiwać, bawić, wzbudzać pytania i każe w napięciu wyczekiwać na zakończenie starcia, choć wiemy przecież, że ono i tak na razie niestety nie nastąpi. Dopiero na tle tego opisu jesteśmy w stanie zrozumieć, jak bardzo niepoważne są kłótnie fascynatów literatury, perorujących z dumą o interpretacji i rozwoju, zamiast po prostu jak najszybciej kopiować to, co jeszcze się do tego nadaje. W końcu to my, mówi Flajijwomistroh, jesteśmy tymi, którzy chcieliby przekazać tę wartość dla potomnych, nie bezmyślne Rulieiny, stanowiące jedynie czcionkę, a same nie przejmujące się tym, czy cokolwiek dla kogokolwiek znaczą. Zjawiskowość ich zachowania jest unikatowa na skalę międzyplanetarną i teraz właśnie jest okazja naprawdę to docenić – ratując te nieświadome dzieła przed ich własną destrukcją.

poniedziałek, 28 września 2015

84.Operator koparki” (Flejła Ih Jokkgiindorf)

Niektórzy myślą, że takich miejsc, jak planeta Tangreala, nie ma. Że sytuacje, gdzie każdy, dosłownie każdy, posiada nieograniczoną moc, gdzie znajomość magii jest czymś zupełnie pospolitym, gdzie nasza naturalna wewnętrzna energia pozwala nam latać, teleportować się i unosić przedmioty myślą, a ewentualne starzenie się i śmiertelność jest kwestią jedynie naszej woli, kończą się i zaczynają na baśniach i naprawdę nie mogłyby istnieć. Tymczasem Tangreala istnieje, a wraz z nią ludzie, tacy jak Joiwilio, dla której nieskończoność możliwości jest czymś pospolitym, codziennym, a przez co już trochę nudnym i nieciekawym. Fruwając między chmurami i dla zabawy wzbudzając wir powietrzny często zastanawia się, czy faktycznie ci „inni” ludzie, z innych światów, o których słyszała, tego nie potrafią? Pracują nie tylko po to, żeby zyskać sławę, spełnić swoje marzenia i pomagać innym, ale też po prostu żeby móc żyć? Odczuwają strach, niepewność co do swoich sił?
Jako doświadczona dziennikarka, na co dzień relacjonująca bieżące wydarzenia rozrywkowe, miała świadomość, że nie każde zjawisko, choć prawdziwe, musi od pierwszego wejrzenia mieścić się w jej głowie, tym bardziej ta wizja zafascynowała ją, zachęciła do zadawania pytań i coraz dłuższych rozmyślań. Na przykład zawody budowlane – niby banalne, a jednak wyjątkowo trudne do wyobrażenia, gdy mieszkania na Tangreali budują się niemalże same, możliwe do ułożenia z piasku i gliny choćby przez dziecko, bez żadnego trudu i w czasie błyskawicznym. Bez supermocy każdy element budowli trzeba by podnosić jeden po drugim, poświęcić mu cenną chwilę ze swojego skończonego życia, przez co coś, co tutaj nie znaczy wiele, na innych planetach musiałoby mieć niezwykłą wartość, być niemal czymś w rodzaju sztuki. Joiwilio ani się obejrzała, jak zaczęła marzyć o poznaniu właśnie kogoś takiego. Nigdy nie czuła się wyjątkowa, na Tangeali wszystko, co robiła i czego doświadczała, mogło zdarzyć się każdemu, dowolną ilość razy. Tymczasem teraz mogła wyobrażać sobie, jak późną nocą po bardzo wysokim rusztowaniu do jej okna wspina się taki budowlaniec, wchodzi do jej pokoju i poświęca ten czas tylko jej, uznając ją za na tyle wyjątkową, żeby oddać jej część swojego życia, której już niczym innym nie będzie mógł zastąpić...
Wtedy właśnie dziennikarka dowiaduje się, że na Tangreali, po drugiej stronie planety mieszka od jakiegoś już czas zwyczajny śmiertelnik z innego świata, wraz ze swoją koparką, której wykorzystaniem wzbudza w okolicy podziw i zdumienie. Joiwilio postanawia oczywiście przeprowadzić z nim długi wywiad...

Tangreala nie jest oddzielona od reszty Wszechświata i turyści odwiedzają ją znacznie częściej niż tutaj sugerowano, mimo to nie było wcześniej lepszej książki przybliżającej sobie nawzajem dwie skrajności, a przy tym tak pomysłowej i intrygującej, podkreślanej elementami romansu i dramatu. Flejła Ih Jokkgiindorf, jako Tangrealianin wychowywany przez parę „przyjezdnych” pozbawionych supermocy, nie miał problemów, żeby przedstawić Joiwilio i Drawida Tokarskiego jako równych sobie, o wzajemnym szacunku, może nawet lekko na niekorzyść tej pierwszej, co dotychczas dla przekonanych o swojej wyższości Tangrealian było nie do pomyślenia. To dziennikarka, nastawiona zdecydowanie na pozytywne doświadczenia, ma w największym stopniu okazję do zmiany swoich światopoglądów, uświadomienia sobie, że ograniczone możliwości i śmiertelność niosą ze sobą nie tylko większą wartość i poszanowanie życia, ale także bezsilność i rozpacz, kiedy już ktoś je traci. Tokarski, który opuścił swoją planetę nie bez powodu, musi się najpierw oswoić z zachwyconą jego osobą kobietą i wprowadzić ją w świat pełen bólu, smutku i tęsknoty za tym, czego się nie da już naprawić. To wprowadzenie potrzebne jest większości czytelników z Tangreali, jako sposób na nauczenie ich odpowiedniego sposobu patrzenia na ich powolnych i nazbyt lękliwych sąsiadów. Dopiero wtedy może pojawić się prawdziwe zrozumienie i miejsce na bliższe poznanie, wieloznaczny flirt, a także szczegóły działań budowlanych przeprowadzanych za pomocą koparki, na których Joiwilio tak zależało. W tej późniejszej, wesołej i bardziej beztroskiej części historii to Tokarski uczy się czegoś od Tangrealianki, nareszcie zaczyna rozumieć, co tubylców w jego pracy tak intryguje i zadziwia. Dla niego samego koparka i praca na niej była już jedynie smutnym sentymentem, który sam z siebie nie miał wartości i był jedynie nudnym przerzucaniem piasku z miejsca na miejsce. Joiwilio swoim romantycznym i nieco dziecinnym podejściem otworzyła mu oczy na to, co sama odkryła wcześniej, a z czego już sam po własnej tragedii przestał zdawać sobie sprawę – że wszystko, za co zdecyduje się zabrać, obdarza wartością i że każda chwila w jego życiu jest cenna. A także na inne rzeczy, w tym miłość, która wydaje się być bardziej wartościowa i szczera, kiedy towarzyszą jej ograniczenia, wybory i świadomość, że możemy stracić ukochanego albo nie mieć czasu, żeby naprawić pomyłki. Rzeczy, dzięki którym Tokarski nauczył się cenić nawet swoją tęsknotę za rodzimą planetą i dzięki którym Joiwilio zauważyła, czego jej od zawsze brakowało.
Bardzo ładna książka, złożona ze sprzeczności – tak charakterów i konieczności życia, jak i skrajnych emocji, między którymi co chwilę przeskakuje, podkreślając jednym znaczenie drugiego, śmiesząc przez łzy i udowadniając, że ostatecznie wszystko ma jasne strony.

poniedziałek, 21 września 2015

83.Naprawdę niezapomniane przeżycie” (Zagrwiar Enpjo)

Miasta planety Ektoplse należą do jedynych w swoim rodzaju. Nie ma nic zaskakującego w pomyśle, by swoje domy budować z roślin, kwiatowych pręcików i żywych łodyg, co innego jednak, jeśli rośliny te samoistnie wytwarzają światło. Z rodzimej gwiazdy, małego czerwonego karła, dochodzi go bardzo niewiele, co sprawia, że liściaste konstrukcje są praktycznie jego jedynym źródłem, co czyni je promieniejącym, neonowym odpowiednikiem naszego Las Vegas. Ektoplsiańscy projektanci prześcigają się w artystycznym wykorzystywaniu tego faktu, do perfekcji doprowadzając umiejętność stabilnego składania ze sobą kruchych elementów i minerałów, łączenia wzorów i kolorów oraz podkreślania drobnych szczegółów. Dech zapierają zarówno wysokie proste wieżowce o białych ścianach i miękkich barwach, jak i zwisające z wysoka jaskrawe okrągłe lampiony, upstrzone pasemkami i plamami. Za każdym razem wzrok oczarowują warkocze płatków, rozstawienie jarzących się traw i kompozycje punktów przebijających się przez półprzezroczyste ściany liści, zmieniając ulice Ektoplse w artystyczne wystawy delikatnych układanek, z łączącymi je girlandami kwiatów i kwitnącymi ponad nimi gałęziami.
Przyznać jednak należy, że o ile sami mieszkańcy Ektoplse szczerze uwielbiają roślinne właściwości, które czynią ich planetę wyjątkową, przyzwyczaili się już do nich dawno i nie poświęcają tyle uwagi, co odwiedzający ich licznie turyści. Wielu z nich, tak jak właśnie Zagrwiar Enpjo, poszukuje nowych i ambitniejszych sposobów na odbiór tego rodzaju sztuki, który pozwoliłby na nowo ją docenić. Pomimo istnienia dziesiątek metod interpretatorskich, opartych na rysowaniu domów, dotykaniu ich ścian i odwzorowywaniu ich oświetlenia za pomocą równań optycznych, Zagrwiar Enpjo odnalazł się dopiero w próbowaniu ich pod względem smakowym. W pewnym momencie ruszył w podróż, by przemierzać świat na pieszo i podgryzać kolejne napotkane konstrukcje, oceniając je, ucząc się i szukając wciąż nowych relacji aromatycznych. Ceniony zarówno przez zwykłych ludzki, jak i wielkich krytyków, a jednocześnie niezwykle kontrowersyjny, zdobył sławę jako ktoś, kto zrewolucjonizował branżę budowlaną i dał całkiem nowe spojrzenie na dobrze znaną architekturę.

Autobiografia Zagrwiara Enpjo zdaje się być jednocześnie kulinarnym przewodnikiem turystycznym, jak i powieścią przygodową. Z jednej strony opowiada on o smakach, z jakimi słynne ektoplsiańskie budowle pozwoliły mu się spotkać, z drugiej – wiele miejsca poświęca próbom surwiwalowego przedostania się do owych budowli, kiedy ich mieszkańcy nie zachwyceni jego działalnością tak jak zazwyczaj. Pojawienie się Zagrwiara Enpjo nieraz budziło liczne obawy, w szczególności w kwestii niebezpieczeństwa zaburzenia ładu kompozycyjnego danej struktury kwiatowej i zniekształcenia estetycznej spójności, przez co często nazywano go bandytą i szarlatanem, i to pomimo jego zapewnień, że zamierza ugryźć jak najmniej.
Wrogie przyjęcie co prawda nigdy nie zniechęcało Ektoplsianina, który uważał sztukę i kontakt z nią za wartość zasługującą na każde poświęcenie (także poświęcenie samej sztuki dla kilku gryzów), często jednak sprowadzało na niego kłopoty. Jedną z zapadających w pamięć historii jest ta poświęcona starej i jednej z najpiękniejszych konstrukcji artystycznych, Płomieniowi Króla Jangi Worgi, stanowiącemu jedną z czterech wieżyczek kompleksu pałacowego. Dobrze zapowiadający się fortel z przebraniem się za wędrownego ekonoma zmienił się w dramatyczną ucieczkę przez większością straży, architektami, ogrodnikiem oraz szajką złodziei, przeprowadzających akurat napad na pałac. Podobnie przy Krysztale Księżycowej Wody, Czerwonej Pachnącej Ziemi i Bieli Zieleni Czerni, gdzie mieszkańcy wyskoczyli na niego z ektoplsiańskim odpowiednikiem wideł. To jednak tylko zwiększało rozpoznawalność jego nazwiska, liczbę czytelników jego kolejnych recenzji kulinarnych oraz fanów, już nie tylko na jego rodzimej planecie. Jego działalność znalazła również wielu naśladowców, rozwijających zapoczątkowane przez idola podejście, wgryzając się w architekturę i dzieląc się między sobą wrażeniami, i to co ciekawe niekoniecznie tam, gdzie twory mieszkalne nadawały się do jedzenia. Tym, który najbardziej z nich wszystkich zasłynął, był Jajgoh z Ugiarii – prawdopodobnie tym, że budynki na jego planecie nie tylko były trujące, ale do tego jeszcze dość szybko uciekały, co wpłynęło na rozwój nowej dyscypliny sportowej.
Można powiedzieć, że każdy, kto zetknął się z Zagrwiarem Enpjo, wyniósł ze spotkania z jego niezwykłą osobą i jego pracami coś dla siebie. Dla jednych stał się inspiracją twórczą, inni odnaleźli swoje powołanie w ogrodnictwie, niektórzy ruszyli jego śladami na poszukiwanie przygód, nie mówiąc już o tych, którzy stwierdzali, że nie chcą mieć z tym szarlatanem nic wspólnego i pogoniliby go widłami. Ponad wszystko jednak, choć sam autor zdawał się o tym nie myśleć, jego odważny, absurdalny punkt widzenia zmusza nas do oceny, zastanowienia się nad tym, co nam samym podoba się (lub nie) i uświadomienia sobie, czego sami oczekujemy po tym, co nazywamy sztuką. I może też będziemy mieli ochotę jej szukać.

poniedziałek, 14 września 2015

82.Rozwiązanie” (Deginean Lips 180)

Bywa, że rozwiązania nie ma. Jednak niestety samo to, że ono istnieje, a nawet, że wie się, co należy zrobić, żeby do niego dojść, nie musi oznaczać, że jest ono łatwe do osiągnięcia. Eohianie przez większość swojej nowożytnej historii zmagali się z problemem wynalezienia sztucznej inteligencji, na które to badania w pewnym momencie rządy bardziej ambitnych krajów zaczęły przeznaczać więcej funduszy niż na którekolwiek inne wynalazki razem wzięte. Wiara w potęgę samodzielnej istoty o nieskończenie inteligentnym umyśle była tak zadziwiająca. Myślące automaty miały zapewnić sukces na wojnie, w ekonomii, być genialnymi psychologami, doradcami i opiekunami. Jednocześnie o osiągnięciu tego celu marzyli nie tylko najwyżej postawieni, ale także zwykli obywatele, którzy obserwowali rozwój wydarzeń z ciekawością i, nawet jeśli nie do końca rozumieli ich doniosłość, przekonaniem, że sukces naukowców odmieni ich życie. Jednak dopóki na scenie eohiańskiej bioinformatyki nie pojawił się Sil Siwreig 39, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielkiego zadania się podjęto. Jako pierwszy był w stanie rozpisać neuronową zdolność samoświadomości na liczby i ilość jednostek obliczeniowych, a każdy rodzaj doświadczenia na moc elektryczną, co nareszcie dawało realną wizję tego, co należało skonstruować. System mający pomieścić imitację życia miał zająć nie jeden potężny komputer, nie układ komputerów, ale układ setek układów o powierzchni przekraczającej powierzchnię całej planety. Było to nie do uwierzenia, jednak ilość dokumentacji, analiz i złożoność równań potwierdzała, że Sil pracował nad równaniami niemal całe swoje życie i teraz jest całkowicie pewien swoich wniosków, a przy tym wydawało się, że zależy mu na tchnięciu życia w maszynę bardziej niż komukolwiek innemu. Wyglądało na to, że jedyną szansą na spełnienie marzenia Eohian jest podporządkowanie mu całego świata, zmiana wszystkiego, co znają i całego ich życia.
Zdecydowano się podjąć to wyzwanie – rządy ośmiu krajów połączyły swoje siły i odtąd miasta, lasy i pola zaczęła zarastać sieć przewodników łączących jeden ginący w chmurach słup serwerów z kolejnym, sięgając wyżej niż jakikolwiek drzewostan. Układy procesorowe pokrywały całe wtopione w ziemię strefy mieszkalne, zwieszały się grubymi pękami nad wąskimi ścieżkami, przysłaniając światło w dzień i błyskając lampkami w nocy. Ciekawość i upór była jednak większa niż zmęczenie i lęk przed niepowodzeniem, i wszyscy zgodnie pracowali, żeby zmienić planetę w jedną wielką świadomą istotę, która miała być pierwszą z całej serii myślących maszyn – w końcu wszyscy pragnęli tego samego. Wszyscy... za wyjątkiem samego Sila, który ukierunkował obliczenia na swój własny cel, zamierzając nadać otrzymanej świadomości pewną bardzo konkretną formę...

Fajne jest tutaj to, że nasze podejście do Sila cały czas się zmienia – najpierw widzimy go jako budzącego podziw altruistę, potem, kiedy ujawnia się, że ma on „własny plan” zaczynamy postrzegać jako czarny charakter, wreszcie, poznając prawdę, gubimy się całkowicie. W pewnym momencie, nie wiedząc o nim jeszcze nic, wydaje się, że wiemy o nim wszystko. Patrzymy z niepokojem, gdy naukowiec okazuje niechęć w tłumaczeniu zasad działania swojego projektu, ogarnia nas groza przy jego samotnych wypadach do głębokich podmiejskich piwnic, o których nikt nie ma pojęcia. Wydaje się, że Sil ukrywa się zarówno przed innymi Eohianami, jak i przed czytelnikiem. Z czasem da się zauważyć, że jest to nie tyle lęk przed odkryciem tego, co planuje, tylko wstyd przed tym, co już się wydarzyło, przed przeszłością, która będzie się za nim ciągnęła i o której nie będzie mógł zapomnieć, dopóki jej nie naprawi. Tak naprawdę obudzenie świadomości w komputerze, które dla innych ma być początkiem, dla niego będzie zakończeniem – początek był bardzo dawno temu. Sil naprawdę poświęcił większość życia badaniom sztucznej inteligencji, ale początkowo była to w większości inteligencja prawdziwa, żywa, której potencjał cyfryzacyjny analizował. Wtedy jednak nie zajmował się tym sam – we wszystkim pomagała mu Jigge 207, dziewczyna równie błyskotliwa i jeszcze bardziej marząca o sławie niż on. I, jak dzisiaj uważał, niestety, niezwykle ufna wobec niego i jego talentu. Tamto doświadczenie robili właśnie w tych piwnicach, banalne doświadczenie, które dopiero miało otworzyć drogę do kolejnych, doświadczenie, które powinien przeprowadzić na czymś innym, ale Jigge była przekonana, że zadziała. Odczyt, cyfryzacja i ponowne wgranie... I zarazem stało się ostatnim, które pamiętała, a raczej jego początek, bo jej świadomość nie wróciła już do niej z powrotem w formie zdolnej do funkcjonowania. Potem były lata samotnych, rozpaczliwych eksperymentów już z jej nieświadomym udziałem, które miały naprawić to, co tamten jeden zepsuł – bez skutku. Ostatecznie Sil doszedł do wniosku, że jedyną możliwością ożywienia dziewczyny będzie wgrać jej umysł całkiem na nowo, z czegoś co sam stworzy od początku z tego, co niegdyś podczas nieudanego doświadczenia zapisało się w jego komputerze. Czy raczej – co stworzą według jego instrukcji inni ludzie, bo jak sam zrozumiał, naturalna inteligencja to nie jest coś, co można odtworzyć i zapisać na jednej maszynie liczącej. Ale czy tym razem się uda? Z czasem, kiedy system zaczyna funkcjonować, dochodzi do pierwszej rozmowy – ale czy naprawdę elektroniczny twór może być tym samym, co prawdziwa, żyjąca osobowość? I czym stanie się to, co pozostanie w mechanicznym mózgu, kiedy Jigge zostanie już odłączona? Wszystkiego będzie można się dowiedzieć, jeśli tylko ktoś nie zinterpretuje coraz bardziej obsesyjnej zawziętości Sila jako zagrożenia, co, jak widać po czytelnikach, nie jest wcale takie trudne...
Komputery naśladujące człowieczeństwo, miłość, do której mogą prowadzić tylko liczby i wszechobecny niepokój, czym to wszystko się skończy. Smutne i zaskakujące.

poniedziałek, 7 września 2015

81.Przeszłość, wierność odtwarzania i sens” (Ginioiniilka)

Gdybyście mogli kiedyś zobaczyć miasta kolonii Oneonu, zachwycilibyście się – wielkie, srebrne wieżowce i oplatające je niekończące się sieci szklanych tuneli metra wywindowane aż do rozgwieżdżonego kolorowo nieba, bez jednej nieidealnej rysy. Pierwsze wrażenie nie myliło – świat ten wyprzedzał tysiące innych pod względem umiejętności zdobywania wiedzy, panowania nad planetą, ułatwiania życia i poszerzania możliwości umysłu. Postęp, jaki kolonizatorzy poczynili od nawiązania pierwszego kontaktu z pierwszymi, dość prymitywnymi mieszkańcami, robił wrażenie po dziś dzień. Dopiero głęboko, bardzo głęboko w sercu tego wszystkiego tkwiło coś nieprawdopodobnie bardziej starego i niepozbawionego wad. Było to coś oczywistego, a jednocześnie nadzwyczaj mało znanego, coś, czego nikt nigdy do końca nie miał ochoty wyjaśniać.
Nikt niepowołany nie poznał jednak istoty rzeczy, dopóki pewien rdzenny mieszkaniec planety, która nazywała się Zilz, pewnego dnia nie usłyszał w przepełniającym powietrze motywacyjnym prądzie informacyjnym pogłosu myśli swojego rodzica. Było to coś bardzo delikatnego, niewyraźnego, zaledwie odcień w barwnym szumie opisów, dzienników, map, obliczeń, dyskusji i elaboratów, charakterystyczny sposób myślenia wykrywalny jedynie dla kogoś bliskiego, takiego jak Ohksi, który w dodatku zaraz rozmył się, jakby nigdy go nie było. Nie byłoby to dziwne dla Zilzianian, którzy cudze myśli potrafią odczuwać i odtwarzać jak swoje własne poprzez samą obecność czegokolwiek związanego z daną osobą, nawet jeśli przyczyna tych myśli znajdowała się bardzo daleko. Jak jednak zrozumieć obecność rodzica bohatera, skoro ten ktoś już od dawna nie żyje? Zwłaszcza w prądzie informacji, w którym mogłyby się pojawić najwyżej myśli o nim, nie jego własne? Czy mogło to być tylko złudzenie?
Ohksi zaczyna szukać i z rzeczy zwyczajnych, spotykanych na co dzień, przechodzi stopniowo do takich, o których niemal nikomu nie wolno było wiedzieć i których sam pewnie wolałby nigdy nie poznać. Nagle, paroma sprytnymi oszustwami i niespodziewanymi pytaniami odkrywa, skąd biorą się nieskończone treści, z których wielu autorstwa nikt nie znał i które wydawały się być raczej wyciągnięte z najdawniejszej historii Zilzu, pomimo że wciąż tworzone na bieżąco i na nowo. Oczywiście natychmiast znajdują się ci, którzy nie chcą, by ktokolwiek wiedział tyle, co oni, i którzy zamiast tego postarają się, żeby Ohksi dołączył do swojego cudownie odnalezionego rodzica...

Opiekunowie kultury Oneonu dobrze wiedzieli, kiedy okres w ich historii był czasem największego rozkwitu, dobrobytu i współpracy, oraz wiedzieli, co zrobić, żeby najprostszą drogą do niego powrócić i stan ten utrzymać. Magraoneona sprzed piętnastu tysięcy lat, z której wyruszyli pierwsi podróżnicy, była punktem zwrotnym w swojej historii, w którym pchnięto do przodu więcej niż kiedykolwiek dziedzin nauki, dokonano przełomowych wynalazków, dopracowano system społeczny, zbadano nowe kontynenty i ocalono setki istnień przed kataklizmami. Pojawiło się bezpieczeństwo i nowe możliwości, które sprawiły, że ludziach zaczęła błyskawicznie rozwijać się niespotykana wcześniej ciekawość, zaufanie i pragnienie pomagania sobie nawzajem. Mniej więcej dzięki temu również w tamtym czasie powstał pierwszy układ sygnałowy, który stał się kumulacją całego tego okresu. Dzięki niemu każdy mógł podzielić się swoją refleksją, zaproponować swój nowatorski pomysł i zostać wysłuchanym na równi z każdym. Już sama niezwykła atmosfera tej zbiorowej pracy, otwartości i wpływu na otaczającą rzeczywistość wywarła, przenikając umysły Magraoneonian, mocny optymistyczny wpływ, prowadząc ich do kolejnych kamieni milowych.
Nie trzeba było długo czekać, jak zdolni naukowcy znaleźli sposób na podróże międzyplanetarne i w ciągu jednego stulecia większymi lub mniejszymi grupkami rozproszyli się po Wszechświecie. Niestety, tam jednak zasięg transmisji sygnałowych nie dochodził, czego Magraoneonianom prędko zaczęło brakować. Z pomocą przyszli im tubylcy jednej z odwiedzonych planet, którzy, zafascynowani przybyszami, zaproponowali, że przy pomocy swojej umiejętności odtwarzania cudzych myśli, chętnie wcielą się w największe umysły świata swoich gości, odtwarzając na nowo ich tok rozumowania i bieg historii, a tym samym – pomogą rozkręcić na nowo myślowy prąd motywacyjny.
Tylko że później coś zaczęło iść nie tak. Oneonianie, jak zaczęła mianować się nowa nacja, nie miała aż tyle z charakteru swoich przodków i woleli biernie korzystać z ich osiągnięć w celu dalszych postępów, zamiast je współtworzyć. Początkowo skromna, kilkudziesięcioosobowa pomoc Zilzianian czyniona z uprzejmości przeszła stopniowo w coraz szersze, bardziej zorganizowane grupy pracownicze, w których odtwarzający cudzą osobowość właściwie stawali się naśladowanymi osobami, żyjąc w otoczeniu cudzych przedmiotów i w imitacjach miejsc, w których niegdyś pracowali słynni Magraoneonianie. Kiedy i to dla chciwych Oneonian okazało się nie być wystarczające, a jednocześnie zmęczeni Zilzianianie zaczęli się upominać o prawo do własnego życia, wybuchła wojna domowa, której efektem było to, co znalazł Ohksi – niepamięć i nieświadomość własnej tożsamości. A wszystko to działo się w podziemiach zachwycających miast, prawie na oczach żyjących w pokoju zwyczajnych Oneonian i Zilzianian...
Ginioiniilka, jako jeden z kolonizatorów, bardzo ubolewa nad tym faktem. Oczami głównego bohatera pokazuje nam wszystko – od dobrych konsekwencji pomysłu, których potrzeba wydawała się do pewnego stopnia usprawiedliwiać początki, po rozpacz i krzywdę, której już nie dało się cofnąć.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

80.Kod” (Eene Onmnes Uksi Joikka)

Strefa, nazwana przez odwiedzających ją dwunastą, była pusta, wyczyszczona ze wszystkiego prócz kamieni, przepełniona jedynie echem, dudniącym gdzieś ponad nią. Ahsawianie, uważający samych siebie za kogoś w rodzaju archeologów obcych planet, a w rzeczywistości raczej grupka plądrowników, bogacących się dzięki pozostałościom po wymarłych cywilizacjach, nie znosili tego miejsca. Z technicznego punktu widzenia było lepsze od wielu z tych, które widzieli, bezpieczne, pozbawione dżungli czy drapieżników, a jednak... Co ważniejsze było również pełne skrytek, niezbadanych bunkrów, sejfów poukładanych w opustoszałych budowlach mieszkalnych, a w nich: przedmiotów, o których marzyli bogaci kosmiczni kolekcjonerzy. Niekiedy zamki były podniszczone, możliwe do wyważenia, częściej ukryte za banalnym hasłem, a zdarzały się też takie przypadki, którym czwórka podróżników musiała poświęcić wielokrotnie więcej czasu. Tak właśnie było tym razem – kod nie był nigdzie zapisany, a jedyna, opisowa wskazówka, jaka zdawała się czekać specjalnie na tę okazję, odwoływała się do... gry, w której jedna z odpowiedzi miała być jednocześnie hasłem do zamku. Gry tradycyjnej, „zewnętrznej”, animowanej, przypominającej ziemskie gry komputerowe, w których wirtualnym świecie gracz nie wędruje osobiście, a za pośrednictwem reprezentującej go postaci. Z których formułą rozwinięta kultura Ahsawian nie miała styczności od kilku setek lat i z którą czwórka bohaterów również nie miała teraz ochoty mieć.
Żaden sposób na otwarcie betonowego bunkra nie przynosił jednak rezultatów i szklana zabawka miała okazać się jedynym sposobem na dotarcie do celu. „To nie może potrwać długo”, pomyśleli Ahsawianie, uruchamiając animację. W końcu czy gra stworzona przez zacofaną, wymarłą już cywilizację może sprawić trudność przedstawicielom rasy przyszłości? Czytelnik pewnie już się domyśla, że i owszem, i nawet nie chodzi o problem w rozwiązywaniu składających się na nią zagadek. Interaktywna historia, w którą wprowadzi ich mały bohater, w kolejnych etapach przybliży im ludzi i świat, którego już dawno nie ma, opowiadając, jak działał, i sugerując, co mogło się stać, że nagle przestał, budząc absurdalne pragnienie ratowania tego, czego już od dawna nie da się uratować. Jedna zwyczajna, jak na swoje czasy, choć długa i skomplikowana historia doprowadza do rozłamu w grupie, podziału na tych, którym zaczyna zależeć i którzy usiłują zrozumieć, i na tych, którzy nie chcą rozumieć, którzy myślą tylko o tym, żeby wrócić z pełnymi kieszeniami do domu i którym od pewnego momentu zależy już tylko na tym, żeby nieszczęsną puszkę Pandory wyłączyć.

Jest duża różnica między wirtualnymi parkami rozrywki, które przyjęły się na Ahsawi, a odizolowanymi grami na niedużym ekranie. Pomimo że (nie licząc fizycznego odczuwania czy niebezpieczeństwa) nie wydaje się być wielką różnicą to, czy w historii osobiście uczestniczymy my czy oprowadza nas po nim jeden z jej elementów, to jednak ten ostatni stwarza dystans, z powodu którego na pewne rzeczy patrzymy inaczej. Kiedy w grze występuje ktoś inny, graczowi ma wrażenie, że jego rolą jest podpowiadanie mu, że nie on sam tak naprawdę ma wpływ na akcję, ale właśnie ta postać w grze, postać, która zdaje się mieć własne zdanie w wielu kwestiach, nie zawsze dzieli się swoimi przemyśleniami i nie zawsze pozwala graczowi wybrać. To ten dystans, dzięki któremu parę trików sztucznej inteligencji sprawia na nasz wrażenie żywej istoty po drugiej stronie, kapryśnej i nie zawsze działającą według jedynej słusznej logiki, najszybciej oczarowuje Zwarree, a potem staje się pierwszą przyczyną wątpliwości, kłótni, a ostatecznie tego, że Zwarree ucieka z zabawką.
Hea, owa sterowana postać, zdawał się być jednocześnie żywy, samodzielny, a zarazem sztuczny, mechaniczny i pusty, co stawiało między światem, w którym się poruszał – istniejący i nieistniejący – a namacalnymi grami z Ahsawi dziwną ścianę, która w zaskakujący sposób zmusza czwórkę Ahsawian (nie zawsze zgodnie z ich wolą) do refleksji i do działania. Każdy z nich w mniejszej lub większej części pragnąłby przekonania, że jest to tylko zabawka, nawet swego rodzaju oszustwo, jednak historia ożywa, odkrywa swój sens, zaciekawia zakończeniem i, niezależnie od rzeczywistości, zaczyna budzić emocje wydarzeń, które istniały naprawdę. Każdy reaguje na to zjawisko inaczej; Rozsor, obserwując Zwarree, uparcie powtarza, żeby zapomnieć o kodzie i otwieraniu drzwiach, Oglil próbuje sobie wmawiać, że historia ludzika po żywym świecie nie robi na nim wrażenia, Gergenowiho natomiast, pałający coraz większą niechęcią do wymarłych planet, najchętniej zniszczyłby urządzenie razem z resztą strefy dwunastej. Równolegle do tego, co dzieje się na ekraniku, jedno pragnienie stopniowo zmienia się w kolejne, coraz bardziej radykalne, jednak to bardziej gra ma wpływ na nie niż one na nią, pomimo pieklących się emocji zakończenie, a razem z nim, zdaje się, losy tego świata, zdają się być już przesądzone.
Zwarree ucieka z zabawką, kryjąc się w opustoszałych miastach, czuje, że to, w co samotnie gra, coraz bardziej przybliża go do nieuniknionej teraźniejszości, choć wciąż podświadomie wierzy, że jego wybory mają wpływ na wydarzenia. Hea jednak, podobnie jak mieszkańcy tamtych czasów, miał własny, niezrozumiały cel, własną tajemnicę i kiedy na koniec staje twarzą twarz z Zwarree, który nim kierował, widać już, że nikt nie mógł niczego zmienić.
Polecam wielbicielom niejednoznacznych gier psychologicznych, wizji apokaliptycznych, złośliwych sztucznych inteligencji i dziwnych gier RPG.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

79.Coś tam się stało” (Moih Ge)

Południowa część planety Elzen zawsze była dziwna. Odcięta politycznie i handlowo, milcząca, pozbawiona głośniejszych wydarzeń, konfliktów czy wyróżniających się twarzy. To by jednak nikomu nie przeszkadzało w nadzwyczaj rozwiniętej technologicznie i wspaniale prosperującej grupce krajów, gdyby ci, którzy jechali je odwiedzić, zawsze wracali. Nie zawsze jednak tak było – począwszy od dociekliwych agentów, z pomocą których korporacje próbowały wykraść sekrety tajemniczych państw, przez bardziej ciekawskich turystów, po tych, którzy po prostu próbowali odszukać swoich bliskich, którzy wyjechali wcześniej, wszyscy z mało przekonujących względów decydowali się pozostać w obcym miejscu na stałe. Nie to, że urywał się kontakt – łącza bez przewodowe ani na chwilę nie przestawały pracować ani po owej decyzji, ani przed nią, nie było żadnych porwań, żadnych wymuszeń.
Taber Ta, pasjonat badań procesów myślowych i inspirowanych nimi wynalazków, doskonale wiedział o tych problemach. I na pewno nie zbliżałby się do granicy, gdyby nie opracowane przez niego właśnie urządzenie i uzyskane przez niego wyniki. Działanie, polegające na wyodrębnianiu obszarów, w których skupia się aktywność inteligencji ludzkiej, sprawdzało się wspaniale, ukazując przepływ fal energetycznych, a skany szerszej przestrzeni uzyskane z poziomu satelity zachwyciły Tabera. Dopóki nie dostrzegł obrazu z dolnej półkuli, złożonego nie jak poprzednio z punktów, ale z całych plam, które rozciągały się kilometrowymi pasmami. Co to mogło oznaczać? Taber początkowo stawiał na błędy, spowodowane przez fale gamma, których ogromne ilości produkują elzańskie komputery. Sprawa nie wydawała się jednak być taka prosta, tak więc ostatecznie za namową i w towarzystwie przyjaciela Omiga Se, od dawna zaintrygowanego, co się w tamtej strefie może dziać, postanowił opuścić bezpieczne laboratorium i polecieć do Pelienu.
Początkowo jedyny dowód faktu, że coś jest nie tak, stanowi sam obraz z urządzenia, które pomimo ciągłego zwiększania dokładności, wciąż pokazywało to samo – inteligencję rozmytą między ludzi, ziemię i przedmioty. Oraz zachowanie mieszkańców, którzy niezmiennie sprawiali wrażenie sennych i nieobecnych... Mimo to gościnnych – z radością oprowadzają dwójkę badaczy po kopalniach, rozległych pracowniach komputerowych, w których „mogą myśleć” i hodowlach białej, kalafiorowatej rośliny, która nie rośnie nigdzie poza tymi paroma krajami... Wystarczy jednak, że Omig sam spróbuje dołączyć do informatyków piszących na klawiaturach, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli, powrót już nie był prosty, a opis rzeczywistości, który dał Taberowi jego wynalazek, stał się przerażająco oczywisty...

Literatura Elzen zgodnie klasyfikuje Coś tam się stało jako horror, jednak czy ta książka naprawdę straszy? Teoretycznie tylko zaciekawia – najpierw zachowaniem mieszkańców południowych rejonów, potem tym, co je powoduje, a wreszcie tym, jak się w nim połapać, żeby do nich nie dołączyć i dopiero te dwie ostatnie rzeczy zaczynają być niemiłe, pomimo że... działają na takiej samej zasadzie, co ta pierwsza i pewnie trudno byłoby wydzielić, kiedy prawdziwe obawy się zaczynają. Okazjonalne przykłady tego pierwszego natomiast autor podrzuca nam, zanim jeszcze do akcji dołącza Taber – odbierane z sieci półprzytomne i dziwnie lękliwe tłumaczenia na temat kamieni, komputerów i śniegu trochę śmieszą, trochę zastanawiają, ale nie budzą grozy. Czego innego doświadcza już Taber, który jest świadkiem tego, jak większość tego, co mieszkańcy mówią, nie jest obmyślane w ich ciałach, a gdzieś pod ich stopami. I który im więcej spędza czasu w ich towarzystwie, tym szerszy sens zaczyna wyłapywać z abstrakcyjnych napomknięć o niezbłędnych kalafiorowych roślinach, dokładaniu budulca do kopalni i udoskonalaniu wody. Oraz oczywiście komputerowych maszynach liczących, które znajdują się po zupełnie innej stronie klawiatury niż nam się wydaje.
Najlepsze w tej układance jest to, że nie wiadomo, czy w ogóle można coś z niej ułożyć. Bo, owszem, mieszkańcy nam coś mówią, zwłaszcza Omig, którego główny bohater wciąż ciągnie ze sobą, ale czy to aby na pewno oni sami starają się dać nam podpowiedź, prosząc o pomoc i walcząc ze swoim umysłem, czy mamy do czynienia od początku do końca z bezwzględną sztuczną inteligencją, która chce sobie powiększyć procesor o mózg Tabera? Zainteresowanie czytelnika główny bohater przyciąga mniej – na pierwszym planie jest zderzenie skonfundowanej psychiki bezradnych, nierozumiejących, co się z nimi dzieje, ludzi, z cyfrową mechaniką, która nimi zawładnęła. Niezapomniana jest scena w przerośniętej bibliotece, gdzie Peliency są w stanie mówić niemal wyłącznie za pomocą liczb, a jeden z nich, wywołany kilkakrotnie przez zdesperowanego Tabera, wymawia z bólem powoli każdą z cyfr z osobna, z rozpaczą na twarzy, która zdawała się opisywać całkiem inną treść. Ciarki wywołuje zresztą już sam opis tego, jak pracownicy poruszają palcami na klawiaturze, patrząc przed siebie, albo to z jakim lękiem stoją nieruchomo, kiedy nie są do niczego potrzebni, a wreszcie zbiory dokumentacji technicznych, które okazują się być zbiorami na równi papieru i ludzi. Czy to wszystko może być żartem komputera, który niejednokrotnie tu pokazywał, jak łatwo idzie mu nauka sposobu odczuwania istot żywych i jak dobrze potrafi na grać na emocjach bohatera (i czytelnika)? Finał wskazuje, że tak, ale i że zawsze istnieje też ta jedna ukryta szansa, szczegół, który można wykorzystać – lub nie. Trzeba jednak wreszcie odgadnąć, co jest oszustwem, co nie jest, i jakie to wszystko może mieć znaczenie.
Polecam zarówno tym, co lubią się bać, jak i tym, którzy lubią się zastanawiać. W jednym i drugim przypadku chodzi o nieznane.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

78.Wczorajszy dzień” (Igwaom Songwi Niebieski*)

Czy chcielibyśmy znać swoją przyszłość? Wielu z nas pewnie tak. Pytanie jednak, czy chcielibyśmy znać ją zamiast przeszłości? Czy takie życie w ogóle byłoby możliwe? Nie? W takim razie zapraszam na planetę Igwaoma Songwi Niebieskiego, Teroksei.

Danwewin Dtwen Pomarańczowy odnajduje się na rozprawie sądzącej jego samego za popełnienie zbrodni. Ale jakiej? Uświadamia sobie, że nie wie. To naturalne, że nie jest w stanie ustalić, co się zdarzyło wczoraj. Dziwne jest to, że nie potrafi także wywnioskować tego z najbliższej przyszłości – nikt nie nazywa rzeczy po imieniu, niczego nie wyjaśnia... Co jeszcze ciekawsze – wyrok wcale nie zapadnie. Danwewin przypomina sobie, że... po upływie najbliższych sekund po prostu ucieknie. Nikt nie jest zaskoczony, gdy nagle zrywa się z miejsca, wybiega z sali i że pomimo prób nie udaje się go zatrzymać. Strażnicy prawa rozpoczynają ponowną analizę tropów oraz jego osobowości, wiedząc od początku, gdzie go ostatecznie znajdą, a sam Danwewin podąża wskazaniami swojej pamięci, by odkryć, co zdarzyło się wcześniej. Wie, że spotka się ze starym znajomym, który przekaże mu pewne zapiski, które z kolei skierują go do szkoły, w której obaj się uczyli i gdzie teraz ledwo wydostanie się z pułapki. Potem znów znajdzie się na miejsce zbrodni, choć zupełnie innej...
Każdy kolejny krok przybliża go do czasu, gdy wszystko stanie się jasne, co jednak nie znaczy, że powinno być dla niego jasne już teraz. Jego umysł najpierw musi przejść przez wszystkie wydarzenia i naprawdę ich doświadczyć, zanim sucha (choć często przydatna) informacja stanie się realną zrozumiałą wiedzą. Co nie jest proste, kiedy pojęcie o tym, co właśnie przeminęło, zanika i pozostaje nam tylko próba rozszyfrowania faktów z chaotycznej przyszłości. Chaotycznej i niebezpiecznej, bo przecież sama wiedza o tym, że coś się uda, nie wydaje się gwarantować nam spokoju, który pozwoliłby tego dokonać. Samo wspomnienie strachu przed skokiem w przepaść i rozpaczy na widok śmierci bliskiego nie jest prawdziwym uczuciem, przez co dla oskarżonego, choć niby wystarczy mu podążać znanymi wydarzeniami, wszystko z czasem staje się coraz trudniejsze... Na szczęście nie tylko dla niego – uczestnicy pościgu wkrótce przypominają sobie, że trafią na ślady jeszcze kogoś. Kogoś mściwego i bezwzględnego, kto choć oczywiście wie, że mu się nie uda i zostanie ukarany, nie zawaha się przed niczym, żeby to osiągnąć. Na razie jednak trzeba zmierzyć się z teraźniejszością i doprowadzić wszystko, co mam w niej miejsce, do końca.

Wiem, że ciężko sobie to wszystko wyobrazić. Po co kogoś ścigać, skoro wiadomo, że jest niewinny; po co czekać z aresztowaniem, skoro wiemy, kto popełni morderstwo; po co się bać, skoro wiadomo, co będzie? Cóż, prawda jest taka, że z psychiką mieszkańców planet ze skraju Wszechświata, takimi jak Teroksei czy też opisywana już kiedyś Enaba, gdzie czas nie zachowuje się tak jak powinien, nigdy nie będziemy mieli łatwo. Czyż w ogóle pierwszym skojarzeniem nie jest, że przeszłość jest niezbędna nam do życia? Że to na niej opieramy swoje plany, że bez wiedzy, co robiliśmy przed chwilą, nie moglibyśmy nic robić dalej? Dopiero, kiedy trochę się zastanowimy, zgodzimy się z Terokseianami, że to raczej bez wiedzy o przyszłości i o tym, jaki nasze działanie będzie miało efekt, powinniśmy się pogubić. Oni nie widzą sensu nawet ułatwienia sobie „odzyskiwania” przeszłości zapisywaniem jej na karteczkach – w końcu, jeśli mają coś do zrobienia, dowiedzą się o tym, widząc efekty tej pracy w przyszłości. Planowanie tego miało miejsce – ale już bez udziału świadomości, lekko przesunięte do przeszłości, która na bieżąco im ucieka.
Podobnie jak podejmowanie decyzji, którego pozorny brak najbardziej szokuje tutaj Ziemianina. We Wczorajszym dniu rzuca się w oczy, że nikomu nawet raz nie przechodzi przez myśl zrobić czegoś wbrew temu, co pamięta z przyszłości, zadziałania wbrew logice, ale w imię sprawiedliwości i to niezależnie, czy mówimy o walczącym o swoje życie Danwewinie, czy oddanych pracy strażnikach. Nawet szajka, która sprytnie nakręciła to wszystko i od początku ma podgląd na swoje błędy, nie ma zamiaru niczego poprawiać, choć, naszym zdaniem, mogłaby. W pierwszej chwili bierność tej aktywności zdumiewa, wprawia w nas w niedowierzanie. Rzecz w tym, że te wydarzenia, choć przyszłe, już się dokonały – w efekcie odwrotnego kierunku czasu, który nierelatywnie zamienia ze sobą miejscami skutek i przyczynę, sprawiając, że w praktyce Terokseianie mają taki wpływ na swoją przyszłość jak my na przeszłość. Oni też nie mogliby zresztą zrozumieć, dlaczego my musimy sztywno trzymać się naszej przeszłości, dlaczego nie reaguje ona na nasze teraźniejsze wnioskowanie. Mamy ją całą przed oczami, a nie wiemy nic o przeszłości – czy nie jest to dla nas ciężarem? Dopiero po jakimś czasie odsłania się przed nami szczególny sens podejścia bohaterów, który często determinuje błyskotliwość i konieczność wyciągania wniosków przewrotniejszą niż wymagałaby jakakolwiek sytuacja w tradycyjnej linii czasu (chociażby stróże prawa muszą, obserwując efekty działania przestępców, odgadywać, jaki jest sens tego, co sami robią). Do tego wciąż towarzyszy nam dziwna tajemnica dnia poprzedniego, której nikt nie zna i która wciąż się oddala... Kiedy wreszcie udaje nam się do tego fantastycznego trybu „auto-działania” przyzwyczaić i zaczynamy sami składać pierwsze wskazówki, naprawdę nie chce się wracać do klasycznego biegu rzeczy na Ziemi.
Świat odwróconego czasu to świat naprawdę o wiele bardziej uporządkowany niż nasz, sprawiedliwy i spokojny. O ile ktoś nagle nie wprowadzi w nim zamieszania w formie pełnej szalonych, kosmicznych pościgów pokręconej, nieprzewidywalnej gra w kotka i myszkę, gdzie nie wiadomo, komu ufać i czy to, co musi się udać, na pewno się uda... Ale to dzieje się już niezależnie od tego, która część linii czasu jest przed nami odsłonięta, czyż nie?


_______________
*Nie jest to przypadkowy układ literowy – trzeci, obowiązkowy element imienia, naprawdę jest kolorem i oznacza coś w rodzaju wskazówki geograficzno-etnicznej. Przydaje się zwłaszcza wiekowym właścicielom nazwiska, którym niewiele już pozostało wydarzeń z przyszłości, by przypomnieć sobie, skąd pochodzą.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

77.Upadek” (autor zbiorowy)

Nie lubię pisać recenzji książek prawie bez fabuły, ale ponieważ takie też są i to również cieszące się zasłużoną sławą, czasami trzeba.

Cała historia zamyka się właściwie w jednym banalnym zdarzeniu – owoc, mieszczący w sobie wielopokoleniową familię rasy Troknijów, pewnego razu niespodziewanie odrywa się od gałęzi i spada na ziemię. Coś, co z punktu widzenia przyrody wydaje się być naturalnym i mało spektakularnym zjawisko, dla maleńkich żyjątek staje się tragedią, źródłem trudnych wyborów i początkiem wielu innych wydarzeń. W jednej chwili spokojny, uporządkowany świat i przyszłość mieszkańców owocu runęły, a oni, niczym wystrzeleni w kosmos, znaleźli się w zupełnie obcej, „płaskiej” rzeczywistości z dala od ludzi i wszystkiego, co znali. Podjąć wyobrażalny wysiłek i szukać drogi powrotnej czy może zostać na dole, budując sobie życie na nowo? Podobnie sytuacja nie przeszła bez echa na górze. Dla wielu, zawłaszcza tych, którzy nie mieli dotąd styczności z takim doświadczeniem, sensacją był już sam proces spadania obiektu na dół. Słychać było głosy oburzenia tych, którzy uważali, że katastrofy można byłoby uniknąć, chociażby ewakuując mieszkańców, oraz obawy innych owocowych lokatorów, zastanawiających się, czy są teraz bezpieczni. Budzą się teolodzy, filozofowie i fizycy, zadający pytanie o to, co się właściwie stało, z jakiej przyczyny oraz, co jest na dole, i na różne sposoby szukający na nie odpowiedzi.

Ilość wątków, problemów, postaw i życiorysów, jakie porusza ta książka, jest niewiarygodna. Co nie dziwi, zważywszy na niewiarygodną ilość jej autorów. Zresztą bystrzejsi Czytelnicy już chyba zauważyli, że coś tu nie gra – jak stworzonka o życiu tak krótkim, że oderwanie się jabłka od gałęzi jest dla nich czymś tak niespotykanym, mogłyby stworzyć coś liczącego więcej niż kilkanaście zdań? Odpowiedź: nie mogłyby. Chyba że pisałyby wspólnie, tak jak tutaj, po kolei. Nie ma pewności, kto pierwszy podjął się wyzwania i poświęcił połowę życia na napisanie wstępnych, najbardziej wstrząsających słów (podobno nazywał się tak, jak pierwsza pojawiająca się tu postać, Igąsy), ale zainteresowanie, jakie wzbudził, szybko znalazło mu naśladowców, pragnących je kontynuować, uszczegóławiać i dodawać poprawki. W ten sposób zamiast zwartej, konsekwentnej całości, opisany ciąg wydarzeń jest raczej serią przemyśleń na temat owego upadku, wariacji na temat tych samych wydarzeń, kolejnymi wersjami opowiadanej fragmentami legendy, której przecież nikt nie miałby czasu przeczytać od deski do deski. Każdy sam wybiera sobie element, który najbardziej go interesuje, porusza, o którym chce się wypowiedzieć – czasami jest to melancholijna tęsknota za utraconym domem, czasami okazja do zmierzenia się z własnymi słabościami, innym razem niekończąca się podróż w głąb fascynującego świata Powierzchni, a czasem wreszcie ideologiczne rozważania z poziomu gałęzi na temat tego, co kryje nieprzenikniona mgła na dole*... Czytelnicy stają się tu nowymi autorami, których czytać będą przyszli czytelnicy.
Czasami uderzają w oczy nieścisłości, gdy ktoś postanawia rozwinąć słynną scenę, którą ktoś napoczął kilkanaście pokoleń temu, zgrzytają charaktery postaci i różnice w wydarzeniach, w zamian jednak stajemy się świadkami przemian obyczajowych i światopoglądowych, które na przestrzeni tych pokoleń miały miejsce, widzimy jak zmieniły się priorytety, odwaga w wyrażaniu się i spojrzenie na rolę literatury. Wcielając się w kolejnych, legendarnych już bohaterów, autorzy-czytelnicy wyrażają swoje wątpliwości na temat różnych zjawisk, dzielą się nadziejami, niepowodzeniami, fascynacjami, niekiedy będące chwilowymi myślami, a niekiedy odległymi przewidywaniami. Pomimo że Upadek nie opowiada o historii tej rasy, to jednak stanowi jej historię, pozwala nam przez samą siebie zobaczyć świat tymczasowego autora, którego ślad przeminie w ciągu kilku następnych stron. Pierwszy bezinteresowny wysiłek i talent dawnego autora i szacunek jego następców sprawił, że możemy przez nią przejść bez żadnej przerwy od starożytnej, legendarnej niemalże przeszłości do rzeczywistości obecnej, nowoczesnej, z pomocą metafor opowiedzianych tu wydarzeń. Wydarzeń będących konsekwencją nieszczęsnego upadku, które choć nigdy niedokończone (ani nie rozpoczęte, bo w okresie istnienia tej cywilizacji nie spadł nigdy żaden owoc) zmierzają wciąż do szczęśliwego zakończenia.
Cóż mogę zrobić? Polecam, bo drugiej takiej książki po prostu nie ma.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

76.Wszędziość” (Lamior Wapstr Iopriostwi)

Sytuacja, gdy ktoś – w tym przypadku niejaki Luwrwis Datego – grzebie po cudzych kieszeniach w tłumie przechodniów, nie może skończyć się dobrze na żadnej planecie. Niekoniecznie dlatego, że zostanie przyłapany, ale czasem dlatego, że znajdzie za dużo – modem elektromagnetyczny, który ukradł, był w świecie Luwrwisa potężnym, pełnym zastosowań urządzeniem, połączonym telekomunikacyjnie z podniebnymi rzekami energetycznymi otaczającymi planetę o nazwie Weraz. Owe rzeki, szerokie na setki metrów strumienie nieizolowanego niczym prądu elektrycznego, były wytworem atmosferycznym pola magnetycznego, a dopiero z czasem zaczęły okazywać się przydatne do zasilania urządzeń, przesyłania informacji, przechowywania danych, tłumaczenia języków, aż wreszcie – po opracowaniu sposobu konwersji ludzkich komórek na kod – teleportacji. Problem w tym, że to, co znał Luwrwis, było pokaźnych rozmiarów maszynami, z tego każda wykwalifikowana do konkretnego zadania, tymczasem tutaj wszystko mieściło się w kwadracie o boku długości kilku centymetrów. Jak to możliwe? W dodatku jedną z funkcji, z których jeszcze do końca nie rozumiał, był hologram, zgodnie z jego wiedzą dopiero testowany przez naukowców. W kilka minut po kradzieży centrum miasta zostało zdemolowane przez dziwacznego robota, którego nikt wcześniej nie widział, i tylko Luwrwis miał świadomość, że to poprzedni właściciel modemu został ujawniony.
Od tej pory w jego interesie było samemu nie ujawnić się przed owym właścicielem, który na pewno niezwykłe urządzenie będzie chciał odzyskać. Przy okazji, próbując się dowiedzieć, z czym ma do czynienia, Luwrwis odkrywa, że mechanicznych tworów jest więcej i mają one dość ambitne plany względem świata istot organicznych, dowiaduje się, że nie dla wszystkich ludzi ich obecność była niespodzianką, a niektórzy widzą spory użytek w tym, jak sterowaniu obywatele „układają” świat pozostałym, tak więc też będą próbowali biednego złodzieja dorwać. Wreszcie, nie mając innego wyboru i szans dowiedzenia się, kto tak naprawdę jest po jego stronie, uczy się obsługiwać modem i znikać tak we własnych hologramach i teleportować, jak i rozmywać w energetycznych rzekach. Nie wie jednak, że nie zawsze można wszystko odwrócić i zwłaszcza to ostatnie działanie nie obejdzie się bez wpływu na jego świadomość.

Wygląda na to, że pierwszy raz mam okazję zaprezentować Wam książkę z planety, w której wszystkie, kiedykolwiek i gdziekolwiek napisane utwory fabularne kręcą się wokół jednego tematu. Mieliśmy już pasjonujące naukowców szczeliny w czasie i legendarnomistyczne pociangi, które zaprzątały umysły i dawały natchnienie nadspodziewanie licznym rzeszom twórców, jednak to nic w porównaniu z Werazem, na którym naprawdę nie powstało nic, czy to kryminał, czy romans* czy nawet science fiction, w czym gigantyczne linie energetyczne nie byłyby na co najmniej drugim planie. Porównawczo to trochę tak, jakby wszyscy Ziemianie pisali tylko i wyłącznie o chmurach, bo przecież pomimo że elektryczne wielopiętrowe zjawisko zajmuje całkiem sporą część nieba, to przecież Werazianie (jak zresztą większość narodów) mogą pochwalić się czarującą historią ich cywilizacji, geografią, nauką, relacjami społecznymi i milionem innych innych spraw, o której możnaby napisać coś dobrego, nie wplatając w to motywu prądu, który jedynie we Wszędziości jest fundamentem większości odkryć i sposobów komunikacji. Po bliższym kontakcie z tą rasą nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że to nie nadzwyczajna osobliwość tego zjawiska tak przyciąga do siebie artystów (nie tylko pisarskich zresztą), a raczej jego dominujący wpływ na wszystko, co na tej planecie żyje i myśli. Podobno nawet wielu z tych, którzy powyższe zdanie potwierdzają, po zbyt długim pobycie na Werazie sami mają przemożną ochotę napisania o nim czegokolwiek. Z tego punktu widzenia naprawdę może może budzić niepokój sytuacja, gdy pewne zjawisko atmosferyczne zdaje się manipulować umysłami otaczanych przez nie istot, których układ nerwowy jak nie patrzeć opiera się na impulsach elektrycznych.
Lamior Wapstr wydaje się odczuwać podobne obawy. Historia Luwrwisa Datega, w celu napisania której autor specjalnie odizolował się od planety na parę ziemskich miesięcy na jej najdalszym księżycu, zdaje się być odbiciem jego poglądów na to, jak elektromagnetyczna aura dyskretnie zmienia ludzki sposób widzenia świata, jak manipuluje nimi bez ich świadomości zarówno w sprawach wielkich, jak i w szczegółach, nad którymi się nawet nie zastanawiają, współtworząc na równi z Werazianami politykę i sztukę. Da się to zauważyć zarówno w aferze spiskowej, która zaciska się wokół głównego bohatera od pierwszych stron, po to, co dzieje się od pewnego momentu z jego umysłem, gdy magiczny modem teleportuje go tunelami energetycznymi. O ile na początku sytuacją bez drogi ucieczki wydaje się to pierwsze i kolejni agencji czyhający na jego życie, o tyle szybko o wiele bardziej przygniatające staje się to, co niszczy świadomość Luwrwisa od środka wraz z każdą kolejną wycieczką przez rzeki informacji i innych przesyłanych świadomości. Tym bardziej, że on sam tego nie zauważa. Kolejne rozmycia jego umysłu są łagodne, niezauważalne, tak że pod koniec tylko my widzimy, że ta wiedza całego weraziańskiego „internetu”, świadomość całej wszechosobowości i wszędziości, a jednocześnie nieobecność, ślepota i zagubienie nie powinno się nigdy pojawić naraz w niczyjej głowie.
Nie wiadomo, czy naprawdę Lamior Wapstr miał na myśli napisać książkę ostrzeżenie – w końcu wkrótce wrócił na swoją planetę i stał się tym, kim był wcześniej... Mieszkańcy innych światów jednak, nawet nie wiedząc o tym, co mogło go zainspirować, zawsze odnajdują tu ten obezwładniający nieokreślony dotyk wszechobecnej kontroli.


_______________
*Tak po prawdzie, to weraziańskie romanse przypominają raczej coś w rodzaju książek do biologii, z naciskiem na element genetyczny. I rzecz jasna z podkreśleniem niebagatelnego wpływu podniebnych rzek energetycznych.

poniedziałek, 27 lipca 2015

75.Słowo smoka” (autor nieznany)

Twoo Promef Roo odkrywa w głębi jaskiń stworzenie, które my z pewnością nazwalibyśmy smokiem. Dwie pary skrzydeł, łuski i wielkie błoniaste uszy wzbudziły w mężczyźnie lęk i zdziwienie, ale potworek zdawał się być jeszcze mały i nieporadny, jakby niewiele minęło od jego przyjścia na świat. Skąd się wzięło? Nie wiadomo, jednak po ogłoszeniu znaleziska natychmiast stało się dla wszystkich jasne, dlaczego się pojawiło. Prorocy i liczbowi wróżbici natychmiast znaleźli jego miejsce w przepowiedniach i legendach, obiecujących odrodzenie krainy. Gawskoogo od wielu lat już dręczyły głód i bieda, a obce wojska coraz częściej pustoszyły okolice, jednak zagubieni oligarchowie pomimo starań nie potrafili zatrzymać postępującej katastrofy. Mieszkańcy ze smutkiem wspominali odległe czasy, gdy ich kraj słynęła z zielonych pól, dostatku oraz mądrości, dzięki której panował tu spokój i szczęście. Teraz wszystko to znów miało powrócić - za sprawą magicznego stworzenia, które obroni swoich opiekunów przed złem i na nowo nauczy rządzić państwem.
Twoo z dumą przyjął na siebie odpowiedzialność za zajmowanie się małym smokiem. Dopełnianie przepowiedni było niewątpliwym zaszczytem, jednak jego bardziej interesowała pomoc zwierzęciu, którego tajemniczy urok od razu wzbudził w nim sympatię i zaufanie. Nie wiedział, jaką ich dwójkę czeka przyszłość (i nie do końca chciał też wiedzieć), ale rozpowiadane w miastach historie matemalogów działały na wyobraźnię. Według niektórych już wkrótce miał przejąć panowanie nad królestwem, według innych toczyć zwycięskie boje na grzbiecie skrzydlatego potwora... Cokolwiek miało to być, Twoo obiecał sobie zrobić co w jego mocy, by sprostać wyzwaniu i uratować świat.
Nikt nie spodziewał się wizyty jeszcze kogoś innego – nieznanego człowieka przedstawiającego się jako Kworwgang, który jako pierwsze po przybyciu do królestwa zapytał właśnie o „potwora”. Nikt nie wiedział, co mu odpowiedzieć – żadne proroctwo nie wspominało nic o żadnym obcym tak znacząco zamieszanym w legendę (zwłaszcza obcym z innej planety, jak sam Kworwgang uzupełniał). Twierdził, że jego misją jest unicestwianie takich stworzeń, które nasłano wyłącznie po to, żeby dostosowały się do nowego świata, poznały go, a następnie zniszczyły wszystko w swoim zasięgu. Decyzja władców nie była jednak trudna - nic nie mogło zagrozić nadziei przyszłości Gawskoogo, dlatego to wyjaśnienia nieznajomego nazwano kłamstwem, a jego skazano na śmierć za szpiegostwo. Nikt nie spytał o zdanie samego Twoo Promefa, który poczuł się odpowiedzialny za stworzenie, które wychowuje i tym samym za człowieka, który ma umrzeć z jego powodu. Minęło już trochę czasu odkąd zaczął zajmować się smokiem, jednak malec wciąż był tak samo zamknięty w sobie, niekontaktowy, milczący i pomimo nieustającej sympatii, którą budził, nie ustawał też pierwszy lęk, do którego Twoo spodziwał się przyzwyczaić. Kworwgang zdawał się być jedyną osobą, która może mu cokolwiek o nim powiedzieć. Niestety, nie udało mu się go uratować przed wyrokiem, a jedyne i ostatnie, o co udało mu się zrobić, było wysłanie telepatycznego pytania „Jak poznać prawdę?”. Na co Kworwgang odpowiedział mu wskazówką i prośbą o odnalezienie jego statku kosmicznego...

Z opowieściami science fiction bywa różnie, ale z pewnością nie każda zaczyna się jak dostojna, pełna szczegółów legenda przypominająca ziemskie wczesne średniowiecze. Początkowo zamiast kosmicznych niebezpieczeństw mamy (o wiele trudniejsze i boleśniejsze) problemy codzienności, a w miejscu nowoczesnej technologi - towarzyszące władcom magię i wróżby, jedyny sposób na oswojenie wymykającej się z rąk rzeczywistości, który raz pomagał, raz nie. Twoo Promef Roo stał się ich elementem tylko przypadkowo - wyludnione jaskinie odwiedzał nie dla przygód, a w poszukiwaniu cennych skamieniałych muszli, które były dla niego jednym z ostatnich sposobów na pomoc dla przyjaciół. Można zauważyć, że za każdym jego działaniem, które popychało jego życie do przodu, stała zwykła dobroć – najpierw dla przyjaciół właśnie, potem dla smoka, potem dla Kworwganga, aż wreszcie dla całego kraju i świata. W chwili, gdy znajduje samotny statek dużą rolę gra też ciekawość, ale jednak to dzięki tej dobroci Twoo opierał się strachowi i chęci wycofania się.
W ten sposób wprowadza nas w dobrze nam znaną (a dla siebie całkiem obcą) rzeczywistość fantastyki naukowej. To, co dla nas było oczywiste i dość czytelne, odkąd obcy kosmita opowiedział o planach swoich wrogów, którzy podrzucają potworne stworzenia do innych wymiarów, by potem monitować, co się z nimi dzieje, dla Twoo było porażające. Gdyby nie sztuczna oddanego mu inteligencja statku kosmicznego, nie skończyłby pewnie inaczej niż inne obiekty laboratoryjne. Przy odrobinie szczęścia jednak mógł dołączyć do innych niszczycieli smoków, popisać się umiejętnościami grotołaza i znajomością minerałów, a ostatecznie (co pewnie nas też nie zdziwi) zniszczyć gigantyczne laboratorium nie zastanawiając się, czy sam zdąży odlecieć...
Próżno tu jednak szukać jakiejś idealizacji, zachwytów i wzniosłych monologów - to nie o to chodzi. Legendom winazjańskim, do których ta historia przekazywana z pokolenie na pokolenie należy, nie chodziło o wyróżnianie konkretnych osób czy bohaterów, ale o samo konkretne działanie, walkę o innych i poszukiwanie prawdy, chęć zmiany na lepsze przewyższającą troskę o siebie. Dla nich takie zachowanie jest naturalne, jedyne, które warte jest uwagi i zapamiętania, także jeśli poprzedza je strach, rozpacz, pomyłki czy egoistyczne myśli o ucieczce. Pewnie dlatego o wiele bardziej, zamiast podkreślania zalet, rzucają się w oczy choćby wady tych, którzy bezmyślnie zignorowali ostrzeżenie Kworwganga, woląc oszukiwać samych siebie niż się zastanowić. To oni wypadają sztucznie, karykaturalnie, jak ktoś nieprawdziwy, kogo w pełni tam nie było. Twoo Promef Roo naprawdę był i naprawdę fajnie sobie poradził.

poniedziałek, 20 lipca 2015

74.Impreza kwantowa” (Wanweworsyn Egnlo)

Nauka cywilizacji planety Erydanu, skupiona zwłaszcza w położonym na północnej półkuli Hanpsatii, zmaga się właśnie ze sprzecznościami mikroskopowego świata kwantów. Nowe, niemożliwe dotąd techniki obserwacyjne i eksperymenty owocowały zagadkowymi wynikami i zależnościami, jakich nikt się nie spodziewał. Jak to możliwe, że elektron pojawia się w oczekiwanym miejscu tylko z określoną częstotliwością? Jak wyglądają jego relacje z jądrem atomu? Gdzie zaczyna się przewidywalność zwykłej materii? Za obserwacjami szły teorie, którymi próbowano wyjaśnić zjawisko, ale ogólnie przyjęta na Ziemi wersja oparta na falowo-cząsteczkowym zachowaniu materii była tylko jedną z wielu. Niejaki Frekstren bynajmniej nie należał do jego zwolenników. Młody naukowiec miał głowę pełną własnych pomysłów na poznanie natury cząsteczek i nie trzymał się żadnej konkretnej teorii, wierząc, że wielkie odkrycie dopiero przed nami. Tej konkretnej jednak nie lubił szczególnie. Możliwość, że elektrony tak naprawdę nie są czymś materialnym, a zamiast tego każdy z nich istnieje jednocześnie w wielu miejscach w zależności od prawdopodobieństwa, uważał za absurdalną i za tani wykręt do ułatwienia sobie obliczeń. Tymczasem konieczność skutecznego poradzenia sobie z tą niejasnością nie była tylko kwestią naukową - Erydanuanie właśnie wykryli pojawienie się stacji kosmicznej nieznanej cywilizacji na orbicie sąsiedniej planety i podejrzewają przybyszów o niezbyt dobre zamiary. Przy tym sposób poruszania się, przemieszczania, a nawet lokalizacja w przestrzeni pojedynczych osobników wydają się sugerować istnienie u nich jakiegoś zjawiska makrokwantowego...
Początkowo jednak ta jakże poważna sytuacja zdaje się być raczej tłem dla tego, od czego właśnie zaczyna się historia - przed Frekstrenem pojawia się jego własne odbicie, które nakazuje mu pod żadnym pozorem nie zbliżać się do stacji kosmicznej, jak to ochrzczono budzących obawy kosmitów, Doninajów. Pojawia się, a następnie bez żadnych dodatkowych wyjaśnień rozpływa się w ścianie. Na naukowcu dziwaczna scena pewnie zrobiłaby wrażenie, gdyby nie to, że męczy się już z podobnymi zjawiskami od dłuższego czasu - przyjacielowi opowiada o jego „duchach” pojawiających się w nocy, mówiących na ślepo do ściany, wystających z podłogi, a potem niespodziewanie znikających, jakby ktoś je poganiał. Do tego dochodzą niedorzeczne sny, które jednocześnie coraz trudniej mu odróżnić od rzeczywistości. Spore jest jego zdziwienie, kiedy wreszcie prośba okazuje się mieć swój sens - wojsko decyduje o przeteleportowaniu jednego z najzdolniejszych fizyków, żeby dzięki kamuflażowi wmieszał się w tłum obcych i spróbował czegoś dowiedzieć o ich nieuchwytnej naturze. Na kogo pada wybór? Frekstren początkowo, zgodnie z prośbami zjaw, odmawia. Kiedy jednak mimo to duchy pojawiają się ponownie, znajduje w tym jedyny sposób na uwolnienie się od nich i dowiedzenie się, o co w tym wszystkim chodzi. Trafnie, bo będzie miała ona bezpośredni związek z zachodzącymi tam kwantowymi zjawiskami. Tyle że odpowiedź mu się nie spodoba...

Nieziemskie recenzje rzadko należą do łatwych, ale tutaj problemy zaczęły się już przy tytule. Pomimo że wersja, na którą się zdecydowałam, to w sumie najpopularniejsze podejście do oryginalnego Pristeearwendoninaj, ale jednak jest to tylko płaskie uproszczenie, bo Pristeear oznacza zarówno zabawę, rozrywkę, jak i po prostu chaos, także w znaczeniu naukowym. Zarówno na innych planetach, jak i na samym Erdeenu (z którego pochodzi Wanweworsyn Egnlo) przyjęło się podkreślać niezwykłe znaczenie niewielkiego, zlokalizowanego na stacji punktu tanecznego, do którego Frekstren w pewnym momencie trafia, pomimo że zjawisko kwantyzacji zaczęło oddziaływać na niego już po samym przekroczeniu granicy statku. Tym bardziej świadczy to o piorunującej sile sceny, gdy fizyk decyduje się wejść do ogłuszająco hałaśliwej, pełnej jednocześnie mroku i kolorów sali, gdzie dopiero po dłuższej chwili orientuje się, że z każdej strony otaczają go jego własne kopie... Żeby było jeszcze ciekawiej, wystarczy przesunąć spację trzy litery dalej, żeby impreza zmieniła się w... inne określenie cząsteczki kwantu (co ładnie świadczy o tym, jaki i w realnym świecie autora był z nimi bałagan), a całość stała się znaczeniowym masłem maślanym, wymieszanym zbitkiem, które nie powinny znajdywać się obok siebie, co z kolei zdaje się nawiązywać do tego, co przytrafiło się Frekstrenowi później. Od panicznego momentu na imprezie w jedno zlał się czas, zlała się przestrzeń, wymieszały się momenty i miejsca, gdzie czy kiedy Frekstren był z tym, gdzie i kiedy nie był. Nawet, kiedy opuścił (dość szybko zresztą) ciemną salę, nadal znajdował się w środku; czuł, jak znajduje się w wielu miejscach i czasach naraz, niezależnie od wszystkiego. Coś, co dla Doninajów było szczytowym dziełem ich cywilizacji, dzięki któremu byli w stanie zwielokrotnić swoją siłę, wiedzę, uniezależnić poruszanie się od czasu i przestrzeni, a nawet oszukiwać śmierć, kogoś, kto tego wynalazku nie pojmuje, mogło doprowadzić do szaleństwa.
Ciężko recenzować coś, co wydaje się składać z kilkunastu różnych (nie żeby kompletnych) ciągów wydarzeń - już samo zarysowanie akcji (w jednej konkretnej kolejności) zdaje się być dużym spoilerem, zwłaszcza że zarysowuje związek między niektórymi z nich. Widzimy z perspektywy „spotkania” na imprezie, że poprzednie wizje naukowca były nim samym z przyszłości, gdy próbował sam siebie (mało umiejętnie) ostrzec przed złą decyzją. Ale co będzie później? Czy to, że przeszłość już się zdarzyła, o czymkolwiek przesądza? A może są jeszcze inne, jeszcze bardziej nienaturalne i przerażające linie czasu, z których wreszcie jedna przyniesie rozwiązanie? Czy znajdzie się sposób na przechytrzenie nieznajomych i uratowanie Erydanuan? Podążając za jednym z duchów wreszcie znajdziemy odpowiedź razem z Frekstrenem.

poniedziałek, 13 lipca 2015

73.Inwazja” (Donna Werwo)

Czasami o całym naszym życiu i przyszłości decydują sekundy, których nikt nie byłby w stanie przewidzieć – oto pewnej nocy, na pewnej przypadkowej planecie zwanej Zerminą, rozbija się statek kosmiczny. Świadkami zdarzenia oraz śmierci jego jedynego pasażera jest trójka młodych Zerminian. Zanim jednak podróżnik, jak się okazało z rasy Awrilonów, traci przytomność, przekazuje nieznajomym ostrzeżenie o apokaliptycznej inwazji, nieuchronnie czekającej ich planetę. Oraz niezwykłą umiejętność, dzięki której być może uda im się ją uratować. Dotknięcie dłoni przybysza i przejęcie jego mocy było ostatnim, o co Awrilon poprosił. W ten niecodzienny sposób, czy im się to podobało czy nie, Rdine, Ssowi i Garoi nabyli zdolność stawania się niewidzialnym, a wraz z nią – wielką odpowiedzialność i niełatwy cel pokrzyżowania planów złych Jeronów, największych wrogów Awrilonów, którzy mogli dotrzeć na Zerminę w każdej chwili. W wykryciu ich obecności miał trójce wybrańców pomóc nowy zmysł, ponieważ już samo to było wyzwaniem – Jeronowie byli czymś w rodzaju zespołów nanorobotów, które przejmowały umysły swoich ofiar, od tej pory działając za ich pomocą. Nikt nie mógł zauważyć przybycia kosmitów, może nawet byli na planecie już teraz...
Rdine, Ssowi i Garoi bardzo się od siebie różnili, podobnie też było ze wprawą w wykorzystywaniu nowych możliwości, ale żadne z nich nie zwlekało z użyciem jej do walki z obcymi – w końcu losy świata zależało tylko od nich. Nikt inny nie znał prawdy i nikomu też nie mogli ufać. Inwazja naprawdę miała miejsce – pierwsze sygnały charakterystycznego podobnego do hipnozy mechanicznego zakażenia znaleźli już w kilka dni po spotkaniu z Awrilonem. Ofiarą okazał się pracownik wysokiego szczebla korporacji ogólnoświatowej, zajmującej się najnowszymi technologiami, które jak młodzi Zerminianie się dowiedzieli, w rzeczy samej mogłyby się bardzo przydać Jeronom... Kosmiczna zdolność pozwoliła im dotrzeć do niego natychmiast, a potem już tylko jeden dotyk wystarczył, żeby wypędzić obcych i przywrócić zakażonemu władzę nad umysłem. Uratowany sam przyznał, że pracował dla Jeronów i własnoręcznie spalił wszystkie swoje prace, które mogłyby zagrozić światu.
Wybrańcy nabierali pewności siebie i coraz lepiej wykrywali otaczające niebezpieczeństwa. Nie tylko współpracowali ze sobą jak nigdy wcześniej, ale i odkrywali w sobie wciąż nowe umiejętności potajemnie przekazane im przez Awrilona. Oprócz niewidzialności i intuicji pojawiła się siła i szybkość, a dzięki skrzydłom, które niegdyś widzieli u przybysza, powoli uczyli się latać. Czuli, że to właśnie do nich należy dar i przekleństwo kierowania losami świata, opiekowania się nim i poprawiania go, cokolwiek miałoby się z nim stać. Mimo to cicha wojna wyraźnie się zaostrzała i z każdym dniem przerażająco przybywało ludzi, których zachowanie niepokoiło Rdine, Ssowi i Garoi. Coraz częściej wydawały się to być osoby zupełnie zwyczajne, u których jedynie maleńki element osobowości zdawał się wskazywać na to kosmiczne zniekształcenie, które miało doprowadzić do inwazji. Nie minęło więcej niż kilkaset dni jak z wysoko postawionych i silnych ofiarami Jeronów zaczęli padać Zerminianie coraz bardziej niepozorni, w różnym wieku i w różnych częściach świata... Czyżby jedynym wyjściem było uzdrowić wszystkich mieszkańców planety? A może odpowiedź leży zupełnie gdzie indziej?

Zerminianie, która to rasa istnieje naprawdę i do której właśnie należy autor, bardzo lubią szczęśliwe zakończenia i wynoszenie głównych bohaterów na piedestał, nic więc dziwnego, że Inwazja wywołała ogólne niezadowolenie. Historia, która początkowo wydaje się zmierzać w jednoznacznym kierunku, w pewnym momencie wywraca się do góry nogami i stawia czytelnika w punkcie, w którym nic nie jest tym, czym miało być. Postacie, którym cały czas bezkrytycznie towarzyszyliśmy, okazują się nagle być już kimś zupełnie innym niż na początku. Tajemniczy osobnik z nieba, któremu z miejsca przypisaliśmy wszystkie cnoty i wielką dobroć, którego podziwialiśmy za zaufanie, którym obdarza nieznajomych, w jednej chwili staje się potworem, przed którymi sam zdawał się ostrzegać. Jedynym człowiekiem, któremu możemy zaufać, staje się jeden z tych, któremu przez cały czas jakimś sposobem udaje się umknąć przed dotykiem Rdine, Ssowi i Garoi i który przez długi czas zdawał się naszym największym wrogiem. Donna niezwykle delikatnie i błyskotliwe opisuje fabularną przemianę, której początkowo nie zauważamy, której przez pewnej czas wręcz nie chcemy zauważać, ale którą w końcu ów człowiek stawia nam przed oczami i już nie można przed tym miażdżącym faktem uciec. Jako jeden z pierwszych zdał sobie sprawę z inwazji – prawdziwej, nie tej przyniesionej przez zapowiadanych Jeronów, którzy tak naprawdę nigdy nie nadlecieli. Rdine, Ssowi i Garoi nie zdawali sobie sprawy z obronnej postawy, jaką w międzyczasie przyjął świat. Przeciwko nim – niszczycielskim, bezwzględnym, niepowstrzymanym i cały czas rosnącym w siłę. Bezmyślnie realizującym rolę przypisaną im przez kogoś, o kim nic nie wiedzieli i nie zastawiający się nad tym, czym sami się stają. W ten sposób oczekiwana chwila, gdy trójka bohaterów stanie twarzą w twarz z dowódcą najeźdźców swojej rodzimej planety, zmienia się w pojedynek, w którym ktoś inny, ktoś kto naprawdę chce ją ratować, musi przeciwstawić się im. Pytanie brzmi, czy Rdine, Ssowi i Garoi mu na to pozwolą.
Szokująca, pełna zaskoczeń i wzruszeń historia, w której pragnienie czynienia dobra zmienia się w zaślepienie, siła w przekleństwo, a dopiero słabość i desperacja – w jedyną nadzieję i bohaterstwo. Niesamowite.

poniedziałek, 6 lipca 2015

72.Najstraszniejszy” (Kwasg Wonfo Wonfo)

Ponieważ przez cały miesiąc towarzyszył nam bohater pozytywny, poświęcający się niesieniu pomocy i walki o sprawiedliwość, postanowiłam, że dziś opowiem o postaci, na myśl o której drżą mieszkańcy wszystkich planet układu Gawronisu (włącznie z takimi małymi robaczkami o pięciu nóżkach, którym przecież powinno być wszystko jedno)...

O Happa Goedoe słyszeli wszyscy w okolicach centrum Drogi Mlecznej, a nikt nie zapominał, w szczególności, jeśli miał nieprzyjemność stanąć z nim twarzą w twarz. My nazwalibyśmy go zapewne piratem, ponieważ żeglował po morzach i oceanach, choć być może z lekka wybiłby nas z rytmu fakt, że wody te były kompletnie zastygłymi taflami lawy, tak więc nasz bohater poruszał się po nich na zasilanym własnymi mięśniami trójkołowców. Mięśniami własnych płuc, bo jednak mowa jest o żeglowaniu. A że ów żaglowiec był duży, płuca Happy również musiały być imponujące. To jednak bez związku - w końcu to nie jego płuca* sprawiały, że każdy czuł przestrach na jego widok**. Tym, co to powodowało, było jego okrutne i pełne pogardy napawanie się widokiem ludzi, którzy tracili pewność siebie i chęć do życia, niekiedy popadali w panikę lub szaleństwo. By osiągnąć swój cel, wchodził do małych sklepików na obrzeżach metropolii, wybierał najtańszy produkt z oferty, po czym zmuszał pracowników do wydawania mu reszty z gigantycznych nominałów. Niektóre martety usiłowały uchronić się przed katastrofą instalując nowoczesny system płatniczy oparty na odczycie tożsamości z kształtu nosa, niestety, na próżno, bo Happa Goedoe odpowiadał wtedy, że nie posiada nosa (co zresztą było prawdą) i cała tragedia zaczynała się od początku. Czasami też, wychodząc, nie zamykał za sobą wejścia do łazienki, co obdarzone głęboką osobowością drzwi bardzo ciężko znosiły.
Nie można jednak zapomnieć o innym bohaterze, Udżi Lowi Piu, narratorze tej opowieści, który nie może patrzeć jak niecne rzeczy wyprawia Happa. Udżi jest niewidzialnym, acz superinteligentnym i wszechwiedzącym stworzeniem, które dostało się na trójkołowy pokład, myląc je z lodziarnią***, i odtąd towarzyszy piratowi we wszystkich jego podbojach i atakach, starając się jednocześnie uchronić niewinnych od nieszczęścia. Zawsze dzielnie i niestrudzenie podrzuca niezbędne drobne pieniądze oraz domyka drzwi do łazienki, ratując nie widzących go nieznajomych przed rozpaczą i frustracją. Tym bardziej ubolewa, że sam również nie posiada nosa, który pozwoliłby mu pomóc jeszcze większej ilości istnień. Warto też pewnie dodać, że Udżi Lowi Piu jest hipopopopotamem. Białym. A przynajmniej byłby biały, gdyby nie był przezroczysty. Nad czym zresztą też ubolewa.

Wielowymiarowa powieść psychologiczna, odsłaniająca nam dyskusyjną głębię i bogactwo zależnych od perspektywy kontestów jest tym, czym na pewno Najstraszniejszego nazwać nie można. Był to raczej swego rodzaju punkt wyjściowy dla Wonfo Wonfo, który zobaczył coś fascynującego w relacjach między pełnym nienawiści do sklepików piratem, a niewidzialnym białym hipopopopotamem o niezwykłym intelekcie. Ambitne plany zostały jednak przekreślone, gdy autor zdał sobie sprawę, że przecież pierwszy nie widzi drugiego, więc musiał nakreślić historię odrobinę inaczej. Stworzył więc pełen ciężkiego napięcia i ostrych zwrotów akcji horror, w którym nigdy nie wiemy, co się wydarzy, poza tym, że pewnie Goedoe znów wkroczy do jakiegoś małego sklepiku z niepomiernie dużym banknotem i przyprawi tym kogoś o palpitacje. Nigdy nie wiadomo, czy Udżi będzie w stanie pokrzyżować mu szyki, czy bilon znajdzie się, gdzie trzeba na czas, czy może tym razem hipopopopotam pogrąży się w zadumie nad tym, jak bardzo głupio by wyglądał, gdyby wyglądał.
Fani, jak to fani, odnajdują w Najstraszniejszym liczne odniesienia do kultury i mitologii planet Gawronisu, a szkice charakterologiczne zdają się być przestrogą rzucaną w stronę aktualnych rozmów wojenno-kolejowych. Chociażby sam Happa dla wielu symbolizuje przedwiecznego boga ognia, Egrawossadesa, który co prawda miał nieskazitelny charakter, nie posiadał pojazdu ani niewidzialnego towarzysza, ale za to miał płuca (choć niekoniecznie imponujące). Udżi natomiast chętniej jest kojarzony ze stworzeniami latającymi, futrzanymi, zwłaszcza niedużych rozmiarów i w ciemnych barwach, do których według czytelnicy zgodnie zaliczają białe hipopopopotamy.
Nie brakuje też jednak bardziej ekstrawaganckich odbiorców, którzy przy obcowaniu ze sztuką pisaną ograniczają się do podziwiania świata przedstawionego i podążania za akcją, które jednakże również nie zawodzą. Obaj podróżnicy co rusz zaskakują nas przeciwnościami losu, które im się przytrafiają - w jednym z rozdziałów Happa blokuje się w długiej kolejce, w której doświadcza frustracji, wzbudzając lęk nie dość skutecznie; w innym dokonuje zakupu gumowej sprężynki i zastanawia się, co z nią zrobić. Niewiele później natomiast doprowadza do paradoksu poprzez wzbudzanie lęku i frustracji w samym sobie, gdy nie jest w stanie zaparkować jak należy. My natomiast staramy się bezsilnie nadążyć za tokiem myślenia bezlitosnego maniaka, zawsze pozostając w tyle i zawsze mając ochotę na więcej.
Porywające, wyrafinowane i przerażające, w szczególności dla młodych marketingowców i doświadczonych pracowniczek ziemskiej sieci Biedronka****.


_______________
*Dokładniej: mowa tu o organie ssąco-dmuchająco-pochrupującym. Ale to naprawdę bez związku.
** A przynajmniej tak twierdzą sami zainteresowani.
*** Pomimo że lodziarnie z jego rodzimej Gagontii nie mają ani pokładów, ani kół. Tak, też tego nie rozumiem.
**** Biedronka istnieje jeszcze choćby na najbardziej gorącym z księżyców Jowisza, Io. Sprzedawane są tam najgorętsze torty lodowe w całym Układzie Słonecznym.