poniedziałek, 27 lipca 2015

75.Słowo smoka” (autor nieznany)

Twoo Promef Roo odkrywa w głębi jaskiń stworzenie, które my z pewnością nazwalibyśmy smokiem. Dwie pary skrzydeł, łuski i wielkie błoniaste uszy wzbudziły w mężczyźnie lęk i zdziwienie, ale potworek zdawał się być jeszcze mały i nieporadny, jakby niewiele minęło od jego przyjścia na świat. Skąd się wzięło? Nie wiadomo, jednak po ogłoszeniu znaleziska natychmiast stało się dla wszystkich jasne, dlaczego się pojawiło. Prorocy i liczbowi wróżbici natychmiast znaleźli jego miejsce w przepowiedniach i legendach, obiecujących odrodzenie krainy. Gawskoogo od wielu lat już dręczyły głód i bieda, a obce wojska coraz częściej pustoszyły okolice, jednak zagubieni oligarchowie pomimo starań nie potrafili zatrzymać postępującej katastrofy. Mieszkańcy ze smutkiem wspominali odległe czasy, gdy ich kraj słynęła z zielonych pól, dostatku oraz mądrości, dzięki której panował tu spokój i szczęście. Teraz wszystko to znów miało powrócić - za sprawą magicznego stworzenia, które obroni swoich opiekunów przed złem i na nowo nauczy rządzić państwem.
Twoo z dumą przyjął na siebie odpowiedzialność za zajmowanie się małym smokiem. Dopełnianie przepowiedni było niewątpliwym zaszczytem, jednak jego bardziej interesowała pomoc zwierzęciu, którego tajemniczy urok od razu wzbudził w nim sympatię i zaufanie. Nie wiedział, jaką ich dwójkę czeka przyszłość (i nie do końca chciał też wiedzieć), ale rozpowiadane w miastach historie matemalogów działały na wyobraźnię. Według niektórych już wkrótce miał przejąć panowanie nad królestwem, według innych toczyć zwycięskie boje na grzbiecie skrzydlatego potwora... Cokolwiek miało to być, Twoo obiecał sobie zrobić co w jego mocy, by sprostać wyzwaniu i uratować świat.
Nikt nie spodziewał się wizyty jeszcze kogoś innego – nieznanego człowieka przedstawiającego się jako Kworwgang, który jako pierwsze po przybyciu do królestwa zapytał właśnie o „potwora”. Nikt nie wiedział, co mu odpowiedzieć – żadne proroctwo nie wspominało nic o żadnym obcym tak znacząco zamieszanym w legendę (zwłaszcza obcym z innej planety, jak sam Kworwgang uzupełniał). Twierdził, że jego misją jest unicestwianie takich stworzeń, które nasłano wyłącznie po to, żeby dostosowały się do nowego świata, poznały go, a następnie zniszczyły wszystko w swoim zasięgu. Decyzja władców nie była jednak trudna - nic nie mogło zagrozić nadziei przyszłości Gawskoogo, dlatego to wyjaśnienia nieznajomego nazwano kłamstwem, a jego skazano na śmierć za szpiegostwo. Nikt nie spytał o zdanie samego Twoo Promefa, który poczuł się odpowiedzialny za stworzenie, które wychowuje i tym samym za człowieka, który ma umrzeć z jego powodu. Minęło już trochę czasu odkąd zaczął zajmować się smokiem, jednak malec wciąż był tak samo zamknięty w sobie, niekontaktowy, milczący i pomimo nieustającej sympatii, którą budził, nie ustawał też pierwszy lęk, do którego Twoo spodziwał się przyzwyczaić. Kworwgang zdawał się być jedyną osobą, która może mu cokolwiek o nim powiedzieć. Niestety, nie udało mu się go uratować przed wyrokiem, a jedyne i ostatnie, o co udało mu się zrobić, było wysłanie telepatycznego pytania „Jak poznać prawdę?”. Na co Kworwgang odpowiedział mu wskazówką i prośbą o odnalezienie jego statku kosmicznego...

Z opowieściami science fiction bywa różnie, ale z pewnością nie każda zaczyna się jak dostojna, pełna szczegółów legenda przypominająca ziemskie wczesne średniowiecze. Początkowo zamiast kosmicznych niebezpieczeństw mamy (o wiele trudniejsze i boleśniejsze) problemy codzienności, a w miejscu nowoczesnej technologi - towarzyszące władcom magię i wróżby, jedyny sposób na oswojenie wymykającej się z rąk rzeczywistości, który raz pomagał, raz nie. Twoo Promef Roo stał się ich elementem tylko przypadkowo - wyludnione jaskinie odwiedzał nie dla przygód, a w poszukiwaniu cennych skamieniałych muszli, które były dla niego jednym z ostatnich sposobów na pomoc dla przyjaciół. Można zauważyć, że za każdym jego działaniem, które popychało jego życie do przodu, stała zwykła dobroć – najpierw dla przyjaciół właśnie, potem dla smoka, potem dla Kworwganga, aż wreszcie dla całego kraju i świata. W chwili, gdy znajduje samotny statek dużą rolę gra też ciekawość, ale jednak to dzięki tej dobroci Twoo opierał się strachowi i chęci wycofania się.
W ten sposób wprowadza nas w dobrze nam znaną (a dla siebie całkiem obcą) rzeczywistość fantastyki naukowej. To, co dla nas było oczywiste i dość czytelne, odkąd obcy kosmita opowiedział o planach swoich wrogów, którzy podrzucają potworne stworzenia do innych wymiarów, by potem monitować, co się z nimi dzieje, dla Twoo było porażające. Gdyby nie sztuczna oddanego mu inteligencja statku kosmicznego, nie skończyłby pewnie inaczej niż inne obiekty laboratoryjne. Przy odrobinie szczęścia jednak mógł dołączyć do innych niszczycieli smoków, popisać się umiejętnościami grotołaza i znajomością minerałów, a ostatecznie (co pewnie nas też nie zdziwi) zniszczyć gigantyczne laboratorium nie zastanawiając się, czy sam zdąży odlecieć...
Próżno tu jednak szukać jakiejś idealizacji, zachwytów i wzniosłych monologów - to nie o to chodzi. Legendom winazjańskim, do których ta historia przekazywana z pokolenie na pokolenie należy, nie chodziło o wyróżnianie konkretnych osób czy bohaterów, ale o samo konkretne działanie, walkę o innych i poszukiwanie prawdy, chęć zmiany na lepsze przewyższającą troskę o siebie. Dla nich takie zachowanie jest naturalne, jedyne, które warte jest uwagi i zapamiętania, także jeśli poprzedza je strach, rozpacz, pomyłki czy egoistyczne myśli o ucieczce. Pewnie dlatego o wiele bardziej, zamiast podkreślania zalet, rzucają się w oczy choćby wady tych, którzy bezmyślnie zignorowali ostrzeżenie Kworwganga, woląc oszukiwać samych siebie niż się zastanowić. To oni wypadają sztucznie, karykaturalnie, jak ktoś nieprawdziwy, kogo w pełni tam nie było. Twoo Promef Roo naprawdę był i naprawdę fajnie sobie poradził.

poniedziałek, 20 lipca 2015

74.Impreza kwantowa” (Wanweworsyn Egnlo)

Nauka cywilizacji planety Erydanu, skupiona zwłaszcza w położonym na północnej półkuli Hanpsatii, zmaga się właśnie ze sprzecznościami mikroskopowego świata kwantów. Nowe, niemożliwe dotąd techniki obserwacyjne i eksperymenty owocowały zagadkowymi wynikami i zależnościami, jakich nikt się nie spodziewał. Jak to możliwe, że elektron pojawia się w oczekiwanym miejscu tylko z określoną częstotliwością? Jak wyglądają jego relacje z jądrem atomu? Gdzie zaczyna się przewidywalność zwykłej materii? Za obserwacjami szły teorie, którymi próbowano wyjaśnić zjawisko, ale ogólnie przyjęta na Ziemi wersja oparta na falowo-cząsteczkowym zachowaniu materii była tylko jedną z wielu. Niejaki Frekstren bynajmniej nie należał do jego zwolenników. Młody naukowiec miał głowę pełną własnych pomysłów na poznanie natury cząsteczek i nie trzymał się żadnej konkretnej teorii, wierząc, że wielkie odkrycie dopiero przed nami. Tej konkretnej jednak nie lubił szczególnie. Możliwość, że elektrony tak naprawdę nie są czymś materialnym, a zamiast tego każdy z nich istnieje jednocześnie w wielu miejscach w zależności od prawdopodobieństwa, uważał za absurdalną i za tani wykręt do ułatwienia sobie obliczeń. Tymczasem konieczność skutecznego poradzenia sobie z tą niejasnością nie była tylko kwestią naukową - Erydanuanie właśnie wykryli pojawienie się stacji kosmicznej nieznanej cywilizacji na orbicie sąsiedniej planety i podejrzewają przybyszów o niezbyt dobre zamiary. Przy tym sposób poruszania się, przemieszczania, a nawet lokalizacja w przestrzeni pojedynczych osobników wydają się sugerować istnienie u nich jakiegoś zjawiska makrokwantowego...
Początkowo jednak ta jakże poważna sytuacja zdaje się być raczej tłem dla tego, od czego właśnie zaczyna się historia - przed Frekstrenem pojawia się jego własne odbicie, które nakazuje mu pod żadnym pozorem nie zbliżać się do stacji kosmicznej, jak to ochrzczono budzących obawy kosmitów, Doninajów. Pojawia się, a następnie bez żadnych dodatkowych wyjaśnień rozpływa się w ścianie. Na naukowcu dziwaczna scena pewnie zrobiłaby wrażenie, gdyby nie to, że męczy się już z podobnymi zjawiskami od dłuższego czasu - przyjacielowi opowiada o jego „duchach” pojawiających się w nocy, mówiących na ślepo do ściany, wystających z podłogi, a potem niespodziewanie znikających, jakby ktoś je poganiał. Do tego dochodzą niedorzeczne sny, które jednocześnie coraz trudniej mu odróżnić od rzeczywistości. Spore jest jego zdziwienie, kiedy wreszcie prośba okazuje się mieć swój sens - wojsko decyduje o przeteleportowaniu jednego z najzdolniejszych fizyków, żeby dzięki kamuflażowi wmieszał się w tłum obcych i spróbował czegoś dowiedzieć o ich nieuchwytnej naturze. Na kogo pada wybór? Frekstren początkowo, zgodnie z prośbami zjaw, odmawia. Kiedy jednak mimo to duchy pojawiają się ponownie, znajduje w tym jedyny sposób na uwolnienie się od nich i dowiedzenie się, o co w tym wszystkim chodzi. Trafnie, bo będzie miała ona bezpośredni związek z zachodzącymi tam kwantowymi zjawiskami. Tyle że odpowiedź mu się nie spodoba...

Nieziemskie recenzje rzadko należą do łatwych, ale tutaj problemy zaczęły się już przy tytule. Pomimo że wersja, na którą się zdecydowałam, to w sumie najpopularniejsze podejście do oryginalnego Pristeearwendoninaj, ale jednak jest to tylko płaskie uproszczenie, bo Pristeear oznacza zarówno zabawę, rozrywkę, jak i po prostu chaos, także w znaczeniu naukowym. Zarówno na innych planetach, jak i na samym Erdeenu (z którego pochodzi Wanweworsyn Egnlo) przyjęło się podkreślać niezwykłe znaczenie niewielkiego, zlokalizowanego na stacji punktu tanecznego, do którego Frekstren w pewnym momencie trafia, pomimo że zjawisko kwantyzacji zaczęło oddziaływać na niego już po samym przekroczeniu granicy statku. Tym bardziej świadczy to o piorunującej sile sceny, gdy fizyk decyduje się wejść do ogłuszająco hałaśliwej, pełnej jednocześnie mroku i kolorów sali, gdzie dopiero po dłuższej chwili orientuje się, że z każdej strony otaczają go jego własne kopie... Żeby było jeszcze ciekawiej, wystarczy przesunąć spację trzy litery dalej, żeby impreza zmieniła się w... inne określenie cząsteczki kwantu (co ładnie świadczy o tym, jaki i w realnym świecie autora był z nimi bałagan), a całość stała się znaczeniowym masłem maślanym, wymieszanym zbitkiem, które nie powinny znajdywać się obok siebie, co z kolei zdaje się nawiązywać do tego, co przytrafiło się Frekstrenowi później. Od panicznego momentu na imprezie w jedno zlał się czas, zlała się przestrzeń, wymieszały się momenty i miejsca, gdzie czy kiedy Frekstren był z tym, gdzie i kiedy nie był. Nawet, kiedy opuścił (dość szybko zresztą) ciemną salę, nadal znajdował się w środku; czuł, jak znajduje się w wielu miejscach i czasach naraz, niezależnie od wszystkiego. Coś, co dla Doninajów było szczytowym dziełem ich cywilizacji, dzięki któremu byli w stanie zwielokrotnić swoją siłę, wiedzę, uniezależnić poruszanie się od czasu i przestrzeni, a nawet oszukiwać śmierć, kogoś, kto tego wynalazku nie pojmuje, mogło doprowadzić do szaleństwa.
Ciężko recenzować coś, co wydaje się składać z kilkunastu różnych (nie żeby kompletnych) ciągów wydarzeń - już samo zarysowanie akcji (w jednej konkretnej kolejności) zdaje się być dużym spoilerem, zwłaszcza że zarysowuje związek między niektórymi z nich. Widzimy z perspektywy „spotkania” na imprezie, że poprzednie wizje naukowca były nim samym z przyszłości, gdy próbował sam siebie (mało umiejętnie) ostrzec przed złą decyzją. Ale co będzie później? Czy to, że przeszłość już się zdarzyła, o czymkolwiek przesądza? A może są jeszcze inne, jeszcze bardziej nienaturalne i przerażające linie czasu, z których wreszcie jedna przyniesie rozwiązanie? Czy znajdzie się sposób na przechytrzenie nieznajomych i uratowanie Erydanuan? Podążając za jednym z duchów wreszcie znajdziemy odpowiedź razem z Frekstrenem.

poniedziałek, 13 lipca 2015

73.Inwazja” (Donna Werwo)

Czasami o całym naszym życiu i przyszłości decydują sekundy, których nikt nie byłby w stanie przewidzieć – oto pewnej nocy, na pewnej przypadkowej planecie zwanej Zerminą, rozbija się statek kosmiczny. Świadkami zdarzenia oraz śmierci jego jedynego pasażera jest trójka młodych Zerminian. Zanim jednak podróżnik, jak się okazało z rasy Awrilonów, traci przytomność, przekazuje nieznajomym ostrzeżenie o apokaliptycznej inwazji, nieuchronnie czekającej ich planetę. Oraz niezwykłą umiejętność, dzięki której być może uda im się ją uratować. Dotknięcie dłoni przybysza i przejęcie jego mocy było ostatnim, o co Awrilon poprosił. W ten niecodzienny sposób, czy im się to podobało czy nie, Rdine, Ssowi i Garoi nabyli zdolność stawania się niewidzialnym, a wraz z nią – wielką odpowiedzialność i niełatwy cel pokrzyżowania planów złych Jeronów, największych wrogów Awrilonów, którzy mogli dotrzeć na Zerminę w każdej chwili. W wykryciu ich obecności miał trójce wybrańców pomóc nowy zmysł, ponieważ już samo to było wyzwaniem – Jeronowie byli czymś w rodzaju zespołów nanorobotów, które przejmowały umysły swoich ofiar, od tej pory działając za ich pomocą. Nikt nie mógł zauważyć przybycia kosmitów, może nawet byli na planecie już teraz...
Rdine, Ssowi i Garoi bardzo się od siebie różnili, podobnie też było ze wprawą w wykorzystywaniu nowych możliwości, ale żadne z nich nie zwlekało z użyciem jej do walki z obcymi – w końcu losy świata zależało tylko od nich. Nikt inny nie znał prawdy i nikomu też nie mogli ufać. Inwazja naprawdę miała miejsce – pierwsze sygnały charakterystycznego podobnego do hipnozy mechanicznego zakażenia znaleźli już w kilka dni po spotkaniu z Awrilonem. Ofiarą okazał się pracownik wysokiego szczebla korporacji ogólnoświatowej, zajmującej się najnowszymi technologiami, które jak młodzi Zerminianie się dowiedzieli, w rzeczy samej mogłyby się bardzo przydać Jeronom... Kosmiczna zdolność pozwoliła im dotrzeć do niego natychmiast, a potem już tylko jeden dotyk wystarczył, żeby wypędzić obcych i przywrócić zakażonemu władzę nad umysłem. Uratowany sam przyznał, że pracował dla Jeronów i własnoręcznie spalił wszystkie swoje prace, które mogłyby zagrozić światu.
Wybrańcy nabierali pewności siebie i coraz lepiej wykrywali otaczające niebezpieczeństwa. Nie tylko współpracowali ze sobą jak nigdy wcześniej, ale i odkrywali w sobie wciąż nowe umiejętności potajemnie przekazane im przez Awrilona. Oprócz niewidzialności i intuicji pojawiła się siła i szybkość, a dzięki skrzydłom, które niegdyś widzieli u przybysza, powoli uczyli się latać. Czuli, że to właśnie do nich należy dar i przekleństwo kierowania losami świata, opiekowania się nim i poprawiania go, cokolwiek miałoby się z nim stać. Mimo to cicha wojna wyraźnie się zaostrzała i z każdym dniem przerażająco przybywało ludzi, których zachowanie niepokoiło Rdine, Ssowi i Garoi. Coraz częściej wydawały się to być osoby zupełnie zwyczajne, u których jedynie maleńki element osobowości zdawał się wskazywać na to kosmiczne zniekształcenie, które miało doprowadzić do inwazji. Nie minęło więcej niż kilkaset dni jak z wysoko postawionych i silnych ofiarami Jeronów zaczęli padać Zerminianie coraz bardziej niepozorni, w różnym wieku i w różnych częściach świata... Czyżby jedynym wyjściem było uzdrowić wszystkich mieszkańców planety? A może odpowiedź leży zupełnie gdzie indziej?

Zerminianie, która to rasa istnieje naprawdę i do której właśnie należy autor, bardzo lubią szczęśliwe zakończenia i wynoszenie głównych bohaterów na piedestał, nic więc dziwnego, że Inwazja wywołała ogólne niezadowolenie. Historia, która początkowo wydaje się zmierzać w jednoznacznym kierunku, w pewnym momencie wywraca się do góry nogami i stawia czytelnika w punkcie, w którym nic nie jest tym, czym miało być. Postacie, którym cały czas bezkrytycznie towarzyszyliśmy, okazują się nagle być już kimś zupełnie innym niż na początku. Tajemniczy osobnik z nieba, któremu z miejsca przypisaliśmy wszystkie cnoty i wielką dobroć, którego podziwialiśmy za zaufanie, którym obdarza nieznajomych, w jednej chwili staje się potworem, przed którymi sam zdawał się ostrzegać. Jedynym człowiekiem, któremu możemy zaufać, staje się jeden z tych, któremu przez cały czas jakimś sposobem udaje się umknąć przed dotykiem Rdine, Ssowi i Garoi i który przez długi czas zdawał się naszym największym wrogiem. Donna niezwykle delikatnie i błyskotliwe opisuje fabularną przemianę, której początkowo nie zauważamy, której przez pewnej czas wręcz nie chcemy zauważać, ale którą w końcu ów człowiek stawia nam przed oczami i już nie można przed tym miażdżącym faktem uciec. Jako jeden z pierwszych zdał sobie sprawę z inwazji – prawdziwej, nie tej przyniesionej przez zapowiadanych Jeronów, którzy tak naprawdę nigdy nie nadlecieli. Rdine, Ssowi i Garoi nie zdawali sobie sprawy z obronnej postawy, jaką w międzyczasie przyjął świat. Przeciwko nim – niszczycielskim, bezwzględnym, niepowstrzymanym i cały czas rosnącym w siłę. Bezmyślnie realizującym rolę przypisaną im przez kogoś, o kim nic nie wiedzieli i nie zastawiający się nad tym, czym sami się stają. W ten sposób oczekiwana chwila, gdy trójka bohaterów stanie twarzą w twarz z dowódcą najeźdźców swojej rodzimej planety, zmienia się w pojedynek, w którym ktoś inny, ktoś kto naprawdę chce ją ratować, musi przeciwstawić się im. Pytanie brzmi, czy Rdine, Ssowi i Garoi mu na to pozwolą.
Szokująca, pełna zaskoczeń i wzruszeń historia, w której pragnienie czynienia dobra zmienia się w zaślepienie, siła w przekleństwo, a dopiero słabość i desperacja – w jedyną nadzieję i bohaterstwo. Niesamowite.

poniedziałek, 6 lipca 2015

72.Najstraszniejszy” (Kwasg Wonfo Wonfo)

Ponieważ przez cały miesiąc towarzyszył nam bohater pozytywny, poświęcający się niesieniu pomocy i walki o sprawiedliwość, postanowiłam, że dziś opowiem o postaci, na myśl o której drżą mieszkańcy wszystkich planet układu Gawronisu (włącznie z takimi małymi robaczkami o pięciu nóżkach, którym przecież powinno być wszystko jedno)...

O Happa Goedoe słyszeli wszyscy w okolicach centrum Drogi Mlecznej, a nikt nie zapominał, w szczególności, jeśli miał nieprzyjemność stanąć z nim twarzą w twarz. My nazwalibyśmy go zapewne piratem, ponieważ żeglował po morzach i oceanach, choć być może z lekka wybiłby nas z rytmu fakt, że wody te były kompletnie zastygłymi taflami lawy, tak więc nasz bohater poruszał się po nich na zasilanym własnymi mięśniami trójkołowców. Mięśniami własnych płuc, bo jednak mowa jest o żeglowaniu. A że ów żaglowiec był duży, płuca Happy również musiały być imponujące. To jednak bez związku - w końcu to nie jego płuca* sprawiały, że każdy czuł przestrach na jego widok**. Tym, co to powodowało, było jego okrutne i pełne pogardy napawanie się widokiem ludzi, którzy tracili pewność siebie i chęć do życia, niekiedy popadali w panikę lub szaleństwo. By osiągnąć swój cel, wchodził do małych sklepików na obrzeżach metropolii, wybierał najtańszy produkt z oferty, po czym zmuszał pracowników do wydawania mu reszty z gigantycznych nominałów. Niektóre martety usiłowały uchronić się przed katastrofą instalując nowoczesny system płatniczy oparty na odczycie tożsamości z kształtu nosa, niestety, na próżno, bo Happa Goedoe odpowiadał wtedy, że nie posiada nosa (co zresztą było prawdą) i cała tragedia zaczynała się od początku. Czasami też, wychodząc, nie zamykał za sobą wejścia do łazienki, co obdarzone głęboką osobowością drzwi bardzo ciężko znosiły.
Nie można jednak zapomnieć o innym bohaterze, Udżi Lowi Piu, narratorze tej opowieści, który nie może patrzeć jak niecne rzeczy wyprawia Happa. Udżi jest niewidzialnym, acz superinteligentnym i wszechwiedzącym stworzeniem, które dostało się na trójkołowy pokład, myląc je z lodziarnią***, i odtąd towarzyszy piratowi we wszystkich jego podbojach i atakach, starając się jednocześnie uchronić niewinnych od nieszczęścia. Zawsze dzielnie i niestrudzenie podrzuca niezbędne drobne pieniądze oraz domyka drzwi do łazienki, ratując nie widzących go nieznajomych przed rozpaczą i frustracją. Tym bardziej ubolewa, że sam również nie posiada nosa, który pozwoliłby mu pomóc jeszcze większej ilości istnień. Warto też pewnie dodać, że Udżi Lowi Piu jest hipopopopotamem. Białym. A przynajmniej byłby biały, gdyby nie był przezroczysty. Nad czym zresztą też ubolewa.

Wielowymiarowa powieść psychologiczna, odsłaniająca nam dyskusyjną głębię i bogactwo zależnych od perspektywy kontestów jest tym, czym na pewno Najstraszniejszego nazwać nie można. Był to raczej swego rodzaju punkt wyjściowy dla Wonfo Wonfo, który zobaczył coś fascynującego w relacjach między pełnym nienawiści do sklepików piratem, a niewidzialnym białym hipopopopotamem o niezwykłym intelekcie. Ambitne plany zostały jednak przekreślone, gdy autor zdał sobie sprawę, że przecież pierwszy nie widzi drugiego, więc musiał nakreślić historię odrobinę inaczej. Stworzył więc pełen ciężkiego napięcia i ostrych zwrotów akcji horror, w którym nigdy nie wiemy, co się wydarzy, poza tym, że pewnie Goedoe znów wkroczy do jakiegoś małego sklepiku z niepomiernie dużym banknotem i przyprawi tym kogoś o palpitacje. Nigdy nie wiadomo, czy Udżi będzie w stanie pokrzyżować mu szyki, czy bilon znajdzie się, gdzie trzeba na czas, czy może tym razem hipopopopotam pogrąży się w zadumie nad tym, jak bardzo głupio by wyglądał, gdyby wyglądał.
Fani, jak to fani, odnajdują w Najstraszniejszym liczne odniesienia do kultury i mitologii planet Gawronisu, a szkice charakterologiczne zdają się być przestrogą rzucaną w stronę aktualnych rozmów wojenno-kolejowych. Chociażby sam Happa dla wielu symbolizuje przedwiecznego boga ognia, Egrawossadesa, który co prawda miał nieskazitelny charakter, nie posiadał pojazdu ani niewidzialnego towarzysza, ale za to miał płuca (choć niekoniecznie imponujące). Udżi natomiast chętniej jest kojarzony ze stworzeniami latającymi, futrzanymi, zwłaszcza niedużych rozmiarów i w ciemnych barwach, do których według czytelnicy zgodnie zaliczają białe hipopopopotamy.
Nie brakuje też jednak bardziej ekstrawaganckich odbiorców, którzy przy obcowaniu ze sztuką pisaną ograniczają się do podziwiania świata przedstawionego i podążania za akcją, które jednakże również nie zawodzą. Obaj podróżnicy co rusz zaskakują nas przeciwnościami losu, które im się przytrafiają - w jednym z rozdziałów Happa blokuje się w długiej kolejce, w której doświadcza frustracji, wzbudzając lęk nie dość skutecznie; w innym dokonuje zakupu gumowej sprężynki i zastanawia się, co z nią zrobić. Niewiele później natomiast doprowadza do paradoksu poprzez wzbudzanie lęku i frustracji w samym sobie, gdy nie jest w stanie zaparkować jak należy. My natomiast staramy się bezsilnie nadążyć za tokiem myślenia bezlitosnego maniaka, zawsze pozostając w tyle i zawsze mając ochotę na więcej.
Porywające, wyrafinowane i przerażające, w szczególności dla młodych marketingowców i doświadczonych pracowniczek ziemskiej sieci Biedronka****.


_______________
*Dokładniej: mowa tu o organie ssąco-dmuchająco-pochrupującym. Ale to naprawdę bez związku.
** A przynajmniej tak twierdzą sami zainteresowani.
*** Pomimo że lodziarnie z jego rodzimej Gagontii nie mają ani pokładów, ani kół. Tak, też tego nie rozumiem.
**** Biedronka istnieje jeszcze choćby na najbardziej gorącym z księżyców Jowisza, Io. Sprzedawane są tam najgorętsze torty lodowe w całym Układzie Słonecznym.