poniedziałek, 27 kwietnia 2015

62.Czy wiesz, że to ja?” (Huzlerforantitawhah Pioon)

Tamtraugarwona już nikt nie poznawał. Wydawałoby się, że nie tak dawno jeszcze każdy czcił jego osobę, wyśpiewując jej imię i wznosząc monumentalne Tamtraugaria ku chwale jego wielkiej kreacji. Mógł pozostać na tronie z diamentu, zbierając miłość i niekończące się dary, kształtując wiedzę i myśli. Jednak sam zadecydował, nie chciał patrzeć na narody i królów klękających przed nim jak niewolnicy. Nie tak to sobie wyobrażał, choć wtedy miałby wszystko. Nie potrzebował wszystkiego, chciał być tylko blisko nich i chciał, żeby oni byli sobą. Gdzie jednak mogło być miejsce dla osoby z diamentowego tronu?
Wielokrotnie nad tym myślał, także dzisiaj, nad szklanką wieczornego naparu daworznowego. Wydawało mu się, że mógłby po prostu spacerować i podziwiać bez końca, a jednak niespodziewanie po tych latach nadszedł moment, gdy musiał odpocząć. Jak jednak, gdy wciąż wszyscy zginali się przed nim wpół, nie mogąc wykrztusić słowa z uwielbienia i zachwytu, i zmuszając, by wciąż bezwiednie brał to, co mu dawano? To nie o to chodziło. Kiedy wreszcie po latach udało mu się znaleźć kogoś, kto go nie rozpoznał, czuł jednocześnie radość i smutek - jakgdyby coś się skończyło i zaczęło zarazem. Ale wtedy nie mógł dostać już nic za darmo...
Zabawne, jak szybko to wszystko minęło. Sam się nie zmianiał, wciąż przemierzał świat i przyglądał się mu, jednak sam ten świat zmieniał się, rozkwitał, powiększał, a przy tym coraz mniej istniało ludzi i stworzeń, które go poznawały. Ale nie mógł już nic dostać za darmo - czy w ogóle pamiętał jeszcze jak się to robi? Musiał zapracować na odpoczynek, na pożywienie, na odzież, którą odbierał mu czas, na dach nad głową, który miał być dla niego nowym miejscem na świecie, domem lepszym niż diamentowy tron. I na ludzką miłość, którą z bliska chciał poznać najbardziej. Rozmyślał o tym wpatrzony w szklankę wieczornego naparu daworznowego, gdzieś w jednej z milionów maleńkich restauracyjek na planecie, nie rozpoznawany już przez nikogo. Czy to była jedyna droga? Ostatecznie nie mógł zbliżyć się do ludzi bardziej niż stając się jednym z nich - żyjąc.

Wierzenia mieszkańców Palwfali są bardzo charakterystyczne i, co ciekawe, zgodne pod względem tego, jak powstał świat, a zwłaszcza co działo się potem, przez co daleko wykraczają poza zwykłą religię. Ich sposób wnioskowania wyklucza zarówno samoistne pojawienie się życia jako efekt uboczny praw fizyki jako nieprawdopodobne, jak i istnienie doskonałego stwórcy jako nienaukowe. Zamiast tego kolejne pokolenia zaskakująco jednomyślnie odkrywają wciąż na nowo przejmującą historię nieokreślonej bliżej osoby, która po zbudowaniu świata nie była dłużej w stanie istnieć poza nim. Ciężko byłoby tu wymienić wszystkie innoplanetarne tytuły dzieł psychologicznych i filozoficznych, które rozwodziły się nad głębią i wieloznacznością tego, na co bohater (tu zwany Tamtraugarwonem) się zdecydował, jaka jest definicja życia i społeczeństwa. Czy życie okazało się dla niego piekielną pokusą, a może był to po prostu dalszy ciąg procesu tworzenia, który zaczął się od planety? Czy taka egzystencja była błędem czy wręcz przeciwnie: tym, czego pragnął, tylko już nie był w stanie pojąć? Huzlerforantitawhah Pioon, jako jeden z setek autorów, bardzo wdzięcznie radzi sobie z tym subtelnym zadaniem, wędrując pomiędzy ładną relacją a rzucanymi niepozornie paradoksalnymi odpowiedziami, wskazówkami i alternatywami, prowadząc nas obyczajowymi ścieżkami przez świat pytań. Oczywiście nie to jest najważniejsze i jest tu wiele więcej, ale czuje się, że właśnie to autor chce nam pokazać najbardziej.
Rzuca się w oczy to jak szczerze Palwfalianie wierni są swojemu punktowi widzenia, co objawia się tym, z jaką dobrocią podchodzą do każdego, kogo spotykają choćby po raz pierwszy, okazując mu cichy szacunek i zaufanie - tak w powieściach, jak i naprawdę. Przekonanie, że gdzieś tam na ich planecie, być może na wyciągnięcie ręki, istnieje wciąż nieśmiertelny (choć ludzki) stwórca wszystkiego, co znają, kieruje nimi w każdej dziedzinie życia i stanowi uniwersalną podstawę wszelkiej moralności. Jest sugestią, że nigdy nie możesz być pewien, jak ważny i wyjątkowy jest człowiek, który staje na twojej drodze, co przeżył i jak cudownych rzeczy dokonał lub też: jakie przeznaczenie przed nim stoi. Nawet jeśli to akurat nie on stworzył Palwfalię.
Melancholijne, smutne, pełne refleksji mieszających światotwórcze myśli z rzeczywistością i pozwalające nam podziwiać tysiące lat zaniku tych pierwszych na korzyść tej drugiej. Może nie dla każdego, ale też niezapomniane.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

61.Taniec na dymie” (36 An Lorwik)

Mówi się, że bez miłości nie można żyć - z pewnością nie można, a wręcz nie wolno na Aznaza. Czy może raczej takie było założenie wieki temu - kilku władców planety umyśliło sobie wtedy, że w ich świecie nie powinno być miejsca dla ludzi, którzy nie potrafią sobie w żaden sposób zapracować na czyjkolwiek szacunek i sympatię, nie próbują niczym się wsławić, komukolwiek pomagać czy choćby założyć rodziny. Początkowo jakoś to nawet działało, dopóki jeszcze było w tym uczuciu choć odrobina szczerości, jednak komputerowa racjonalność, jaką te reguły szybko wymusiły na Aznazie, sprawiła, że dziś słowo miłość stanowi tam raczej niezbyt przyjemny synonim popularności i nikt nie pamięta, czym powinna być naprawdę. W pogłębiającej się antyutopii motorem napędowym wszystkiego był strach przed samotnością; ludzie nie byli w stanie wzbudzić w sobie nawzajem zaufania robiąc wszystko z myślą o sobie, z udawaną bezinteresownością, co na starcie niszczyło szanse na prawdziwe zakochanie się. Właściwie jedynym sposobem na zdobycie miłości-popularności były media - wszechobecne historyjki i rozrywka, której bohaterowie byli lubiani przez każdego z miliardów swoich widzów choć w maleńkim stopniu, nawet przez tych, którzy byli na dnie społecznej samotności. I których większości autorem i dostawcą był B 3 Noktif, dziedzic rodzinnego kanału audiowizualnego i utalentowany śpiewak, który wśród tych, którzy naprawdę coś o nim wiedzą, jest znany jako ten, kto nie kocha nikogo prócz siebie.
Główna postać tej historii znajduje się jednak po przeciwnej stronie skali - 22 Fizril po wielokrotnych próbach nieudolnego wymuszenia zakochania się w sobie u kogokolwiek, zyskuje ocenę negatywną w kolejnym skanie powszechnym i ściąga na siebie uwagę systemu likwidacyjnego. Ostatnią deską ratunku, jaką dla siebie dostrzega, jest nowy program interaktywny - Taniec na dymie. Jego celem ma być selekcja uczestników o największych zdolnościach artystycznych, które prezentować będą na wizji, którzy otrzymają bilet do nowo utworzonej kolonii księżycowej zwolnionej od obowiązku miłości. 22 Fizril przystępując do castingu, marząc, że transmisja wywinduje go do bezpiecznego świata celebrytów. Nie podejrzewa jednak że program stanowi element chytrego planu B 3 Noktifa, który chce dzięki niemu zaskarbić sobie jeszcze większą sympatię widowni. Tylko czy Taniec na dymie nie obróci się przypadkiem przeciwko swojemu twórcy, kiedy zdeterminowany i niezdarny 22 wejdzie do akcji, popisując się przed widzami, takimi jak on? Nikt nie ma pojęcia, jak wiele nagle może się zmienić.

Ludzie mają straszne parcie na szkło, dlatego zjawisko nie jest nam obce. I choć Aznazianie są tutaj usprawiedliwieni, bo od popularności wprost zależy ich życie, ich zachowanie jest wręcz śmiesznie znajome - nie brak nastolatków głupiejących na widok witającego ich tłumu, doświadczonych nadętych artystów, ani kombinatorów, którzy zrobią wszystko i przekupią kogokolwiek, żeby wleźć jeszcze wyżej. Reakcje jury wydają się wycięte z ziemskiego Mam talent - po co oceniać poważnie i uczciwie, skoro lepiej powiedzieć coś zabawnego i zgarnąć dla siebie miłość publiczności? Wysoki profesjonalizm występów wcale nie przeszkadza w tym, że kolejne popisy taneczne przebijają się w sztucznej wesołości i nadskakiwaniu, komu popadnie, co na ironię implikuje największą sympatię u oglądających. Na szczęście mamy od czasu do czasu i wiadro zimnej wody w postaci głównego bohatera, który mimo starań jest zbyt pochłonięty ukrywaniem się przed systemem likwidującym, by podchwycić powszechną wesołość, dzięki czemu nie zawsze patrzymy na ów rozrywkowy młynek od środka. To wtedy najmocniej widać złośliwy zachwyt 36 Any Lorwika nad genialną skutecznością, z jaką audiowizualna popularność potrafi wyczyścić nam mózg i zmienić w - uwielbianą i znaną, ale jednak - laleczkę, która ku uciesze tłumu robi najbardziej cudaczne i bezsensowne rzeczy. Do tego dochodzi jeszcze finał konkursu, który przeradza się w niebezpieczną przepychankę we wciąż żartobliwych ramach, a każdy z uczestników odsłania swoją ciemną stronę, zdeterminowaną na to, żeby się z tego świata wydostać...
Aż ciężko uwierzyć, że to, o czym czytamy, na realnej Aznazie pojawia się dopiero w zarysach - autor bardzo śmiało rozwija desperacje dążenie do sławy w nadzwyczaj celną wizję świata, w którym wartość uzyskuje się jedynie robiąc bezwartościowe rzeczy, zadeptując to, czym rzekomo cały czas się kierujemy. Było to ostrzeżenie, które na rodzimej planecie pisarza na szczęście zadziałało.
Historia, która wywraca nasz, skupiony na powierzchowności i talentach, świat do góry nogami, śmieszy, przeraża i martwi jednocześnie. Mnie się bardzo podobało i uważam, że każdy Ziemianin powinien przeczytać.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

60.Superprzypadek” (Friju Wohr Fr)

Podczas gdy niedoświadczony astrofizyk, Lanius Wifi przeprowadza epokowy eksperyment, mający umożliwić mu świadomy udział w procesie tworzenia wszechświatów w gromadzącym je multiświecie, na drugim końcu miasta trwa jak najbardziej prozaiczna obława na kryminalistę, Broga Slu, który wydostał się ze sfery pozapublicznej. Wydarzenia te nie miały ze sobą nic wspólnego i nie miałyby, gdyby nie ciąg przypadków, który sprawił, że przestępca ostatecznie trafił właśnie do laboratorium Laniusa w kluczowej fazie testu. I gdyby niespodziewanie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie postawił wszystkiego na jedną kartę i, by uniknąć powrotu do ciężkiego więzienia, nie rzucił się wprost na maszynę, przeprowadzającą nie do końca jeszcze jasne operacje kwantowe... Środowisko naukowe zgodnie zawyrokowało, że poszukiwany musiał za jej pośrednictwem przeskoczyć przez ściany wymiarów i pojawić się w innym wszechświecie, być może nawet jednym z tych wytworzonych przez Laniusa. Między innymi dlatego to właśnie on został wytypowany do towarzyszeniu stróżom prawa w poszukiwaniach, które miały się zacząć od namierzenia miejsca lądowania i teleportacji do obcej rzeczywistości. Nie oznacza to bynajmniej, że jego opinia cieszy się dużym posłuchem - a szkoda, gdyż Lanius jako pierwszy wyłapuje luki w pozornie opanowanej sytuacji. Od samego ustalania miejsca, w którym znalazł się Brog, a którego interwymiarowe radary nie chciały sprecyzować do punktu, po planetę, na którą trafili, a której złośliwa dziwaczność, nielogiczne prawa fizyki i prawdopodobieństwo zdawały się opierać na jednej zasadzie - żeby przeszkodzić im w znalezieniu zbiega. Tylko Lanius Wifi mógł przewidzieć, jak naprawdę zachowało się jego urządzenie, i powoli zaczął docierać do niego faktyczny stan rzeczy. Jego maszyna nigdzie nie wysłała Broga - ona stworzyła z niego nowy wszechświat.

Szalone spojrzenie na tematykę, która i tak sama z siebie jest już szalona - oto kolejna odsłona kosmicznego sci-fi. Na Hawkinii, z której pochodzi Friju Wohr Fr najnowsze odkrycia dotyczące multiświata i bulgoczących w nim wszechświatów, powstających naturalną koleją rzeczy, bez nakładu energii, zrobiły gigantyczną furorę, owocując ogromem śmiałych interpretacji tego, jakie (i jak niebezpieczne) mogłyby być skutki tych zjawisk i prób odtworzenia ich w laboratoriach. Według pisarzy wszechświaty mogły się nawzajem zastępować, mieszać, połykać i tak dalej. Mało który jednak Hawkinianin wniósł do tematu więcej niż odrobiny przerażającej nauki, której mniej lub bardziej jasnym celem było pozbawić życia większości bohaterów. Więcej, a w szczególności zagadkę, która z powodu rozkwitu zachwytów nad historią szybko przestała być zagadką, ale mimo to nadal przyciągała do czytania biliardy czytelników - gdzie podział się przestępca, którego w żaden sposób nie idzie odnaleźć, i co jest nie tak z naturą i fizyką, która robi wszystko, żeby to uniemożliwić?
Nie jest to jasne naprawdę długo. Lanius Wifi jest narratorem historii, jednak początkowo boi się (dosłownie) zdradzić swoje obawy nawet czytelnikowi. Zwraca jedynie uwagę na pewne rzeczy, na które bez niego byśmy nie spojrzeli, a które jego obserwacje czynią naprawdę podejrzanymi i, niekiedy, odpychającymi. W istocie bez jego naukowej wiedzy nie zauważylibyśmy tego, jak bardzo celowe jest bezmyślne przecież zachowanie przedmiotów, zwyczaje zwierząt i cechy pogody, jak w bardzo dziwaczny, a jednocześnie naturalny sposób sam zamiar odnalezienia Broga jest tam łamaniem praw fizyki i każdej religii każdego plemienia, jakie rozwinęło się na bezimiennej planecie. A właściwie jedynego prawa, zamiaru i pragnienia, które poszukiwany ze sobą zabrał z innego wszechświata, i które uformowały cały ten, bez którego nic nie mogło istnieć, a jeśli coś mogło, było skazą, przeciw której wszystko się obracało w coraz bardziej piekielny sposób. I dopiero na ostatnich stronach, kiedy wydaje się, że (podobnie jak w innych hawkiniańskich utworach tego typu) nic już nie uratuje bohaterów przed wszechświatem próbującym ich zeżreć, Lanius dochodzi, co zrobić, i dopiero wyjaśnia, co naprawdę się stało.
Dużo dziwaczności skoncentrowanej na tym, by straszyć, dużo praw natury jak z koszmaru, dużo potworów, które są potworami tylko dla nas, a jednocześnie... nie odstępujące nas pragnienie, że chcielibyśmy zobaczyć tego więcej. Dziwne uczucie.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

59.Lodowa” (Sejfen Sezoni Czirofru)

Czyżbyśmy znów mieli Wielkanoc? ;) Ziemia rotuje tak szybko. Wygląda na to, że będziemy się spotykać regularnie w drugi dzień świąt i że co roku będę mogła życzyć Wam spokojnych chwil z rodziną, wesołego jajka i pięknej pogody. A tymczasem... Każdy z nas słyszał o nierównościach klasowych – o tym, jak bardzo ludzie mogą się od siebie różnić, jak mogą z tego powodu cierpieć i jak wielki oporem potrafi reagować świat, gdy osobom pochodzącym z różnych warstw społecznych mimo wszystko uda się zbudować nić porozumienia. A co, gdyby same te różnice sprawiałyby, że nie powinni się do siebie zbliżyć?

Dżosidiu przyciągała uwagę tym, że zawsze trzymała się w odosobnieniu. Nie było to co prawda całkowicie możliwe na Trzecim Uniwersytecie, jednym z dwudziestu dwóch na Nowronie, gdzie główny bohater, Alefi, ją spotkał, dało się jednak zauważyć, że unika dłuższych rozmów, uśmiechów, jakby bała się zaprzyjaźnić. Było to dla chłopaka coś zupełnie nowego – jako wychowanek Chmurnych Domów, z których pochodzili w zasadzie wszyscy uczniowie, żył wśród ludzi, dla których codziennością była radość, otwartość, okazywane każdemu sympatia i zaufanie. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro tam, gdzie się wychowywał, niczego nie brakowało, niekończące się ciepło i światło słoneczne sprawiało, że naniebne owoce szybko dojrzewały, a z powietrznej piany kwitły wspaniałe budowle. Nie było powodów do smutku czy walki o cokolwiek. Na tle tego wszystkiego Dżosidiu niezwykle się wyróżniała, odbierał ją jako tajemniczą i niezrozumiałą, choć wcześniej nie było rzeczy, do której pasowałyby mu te słowa. Na jego próby poznania jej bliżej, reagowała nieśmiałością i wycofywała się, i to tym bardziej im więcej uprzejmości i ciepła jej okazywał. Tym też jednak bardziej on nie ustępował w swoich staraniach i niedługo trwało, nim całe zainteresowanie, poświęcone dotąd nauce, przeniósł na nieznajomą koleżankę, która jednocześnie, bez swojej wiedzy, stała się najbliższą mu osobą.
Dopiero niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że Dżosidiu spojrzała na niego inaczej, otworzyła się nieco, a Alefi jej odtąd niezmiennie towarzyszył, pomagając i poprawiając humor każdego dnia. Pomimo ciągłej zachowawczości, ich spotkania przestały dotyczyć szkoły i obowiązków. Dziewczyna widziała, jak bardzo Alefi zależy na tym, by ją rozbawić, jak bardzo się o nią troszczy i jak wielką przyjemność sprawia mu jej uśmiech, który teraz coraz częściej się pojawiał i była przy nim szczęśliwa. Czuła, że przy nim staje się kimś lepszym, takim jak on, pełnym optymizmu i ciepła. Wiedziała jednak też, że jako wychowanka Domów Lodu nikim innym stać się nie może i że wkrótce musi powiedzieć mu prawdę. Od tego zależy jej życie.

Przez większość lektury, podobnie jak Alefi, nie wiemy wiele o Dżosidiu, choć czytelnicy bardziej zorientowani w układzie społecznym na Nowronie dość szybko mogą się domyślić, o co chodzi. Już zresztą sam romantyczny charakter historii sugeruje tragiczność sytuacji i to, że Dżosidiu jest ostatnią osobą, której Alefi powinien okazywać miłość. Podczas gdy on pochodził ze świata jasności, tacy ludzie jak Dżosidiu, mieszkający setki kilometrów pod nim, musieli żyć bez styczności ze słońcem, w wiecznym mroku i zimnie. Nie brakowało oczywiście społeczności, które znalazły sobie miejsce pośrodku, na tyle silnych, żeby nie spaść niżej, a przy tym na tyle słabych, że nie byliby w stanie utrzymać się bliżej nieba. Natomiast im dalej od ciepłych chmur, tym bardziej potrzebne było przyzwyczajenie się do ciemności i mrozu, które Nowronom zapewniał składnik lodu w ich komórkach. To była najskuteczniejsza strategia – mieszkańcy nizin nie odczuwali zimna, bo było ono ich częścią, podobnie nie odczuwali bólu, głodu i samotności. Co za tym idzie niestety, nie odczuwali też niczego innego, co lód w nich rozwijał i w czym byli pogrążeni – smutku, rozpaczy i zagubienia. Lód sprawiał, że pozytywne uczucia, tak typowe dla szczęśliwców na górze, jak optymizm i radość, stawały obojętne, obce, a im niżej, tym trudniej ludziom było je w sobie znaleźć.
Domy Lodu były położone najniżej, tak że ciało Dżosidiu w całości rozwinęło się w czystą bryłę lodu. Sejfen Sezoni nie odpowiada nam na pytanie, jak ktoś wychowanemu w takim marazmie i braku wiary w siebie znalazł się na Uniwersytecie (przez co jest to dość fantastyczne zjawisko), w zupełności poświęcając się ciężarowi konsekwencji lodowej budowy, który już ani na chwilę nie budzi wątpliwości. Dżosidiu chciała po prostu się uczyć, nie spodziewając się, że wśród ludzi może spotkać ją jeszcze coś innego (ani że od ludzi można oczekiwać czegokolwiek) i, wbrew pozorom, jest wtedy bezpieczna – pomimo że, choć sama jeszcze tego nie wie, nieszczęśliwa. Trzymając się z dala od ciepła i zaufania może być w pełni sobą, niezmiennym zimnym lodem, któremu nie grozi rozgrzanie i stopienie. Pojawienie się beztroskiego Alefi w zachwycający i przerażający zarazem sposób burzy porządek jej świata, pokazuje, że życiu można nadać sens i uczynić każdy dzień wyjątkowym. Nowe uczucia czynią ją szczęśliwą, musi jednak walczyć ze świadomością, że mogą ją zniszczyć. Każda chwila i kolejne krople rozmarzającej wody zdają się przybliżać nas do katastrofy, gdy w końcu Dżosidiu traci poczucie, co tak naprawdę będzie dla niej śmiercią – rozstanie się z życiem czy z ukochanym. Wszystko zależy od niej i od Alefi, który nigdy, nawet na odległość, nie zostawi jej samej.
O miłości, która bardziej niż uczuciem jest walką z samym sobą. Polecam nie tylko romantykom.