poniedziałek, 26 października 2015

88.Bzzzzzzyt” (Jelio Dref Żżerhwoz Dref, Pertre Diks Perwiniowento)

Oryginalne brzmienie i przekaz tytułu nie są łatwe do odzwierciedlenia – chodzi tu o dźwięk wydawany przez strumień prądu przebiegający przez cienkie włókno opakowane w przezroczystą obudowę, innymi słowy: przez żarówkę. Może wprawić w zdumienie, jak nagle i nieodwracalnie ten niepozorny element ziemskiej architektury zawładnął strukturami mieszkalnymi na Oriolie. Celem stworzenia oświetlenia aktywnie dostosowującego swoją jasność, temperaturę i kolor w zależności od pory roku, okoliczności i zwykłych zachcianek właścicieli, uczyniono je inteligentnym. Podłączonym do podręcznych urządzeń komunikacji, światowej sieci informacji, a także, później, do nadsieci – telepatycznego eteru, z którego inteligentne żarówki mogłyby czytać polecenia bezpośrednio z umysłów swoich właścicieli, zanim ci zdążyliby o tym pomyśleć, a następnie przekazując polecenie sąsiednim żarówkom. Jednak tam, gdzie są duże możliwości i wygoda, tam też są zagrożenia...
Początkowo każdemu wydawało się, że ich nie ma. Oczywiście miano świadomość, że przejęcie kontroli nad żarówkami przez kogoś niepowołanego groziłoby nie tylko problemami z jasnością w pomieszczeniach, ale i otwierałoby szerokie możliwości wyciągnięcia różnorodnych, tajnych informacji na temat tych, którzy się z nimi komunikują. Jak jednak doprowadzić do negatywnego zachowania coś, do czego jedyną ścieżką dostępu jest odbiornik, który każdą otrzymaną z zewnątrz instrukcję, czy to od ludzi czy innych żarówek, filtruje zakresami bezpieczeństwa? Należałoby przeprogramować mikromózg urządzenia, ale szklana bańka, niczym ścianka bomby, była czuła na najmniejszy nacisk i nie pozwalała na wprowadzenie najmniejszych zmian.
Droga jednak istniała – wiedziała to pewna grupka wyjątkowo ambitnych hakerów – trzeba było tylko ją znaleźć. Szansa na to pojawia się z nieoczekiwanej strony, gdy trafiają na ekstrawaganckiego hodowcę owadów i eksperymentatora genetycznego. Zauważył on, że brzęczenie hałaśliwych Ziskuzów podejrzanie przypomina buczenie wydawane właśnie przez żarówki, co jego zdaniem sugeruje jakiś rodzaj komunikacji pomiędzy jednymi a drugimi. Owady, za pomocą odpowiednich wibracji, miałyby posiadać umiejętność odczytywania i wprowadzania danych do elektronicznej pamięci, tak jak robią to w przypadku innych owadów. Czy to możliwe? Cyberwłamywacze postanawiają zaryzykować i poświęcić nieco czasu na bliższe zapoznanie się z dziwacznymi stworzeniami. Wreszcie pozwalają opiekunowi Ziskuzów wprowadzić ich w niezwykłą sztukę programowania genetycznego, dzięki któremu mogliby zmienić żywe stworzenia w zdalnie sterowane żarówkowe wytrychy.

Jeśli historie o hakerach kojarzą się wam z przekombinowaną hermetyczną terminologią i wyczynianiem z maszynami magicznych rzeczy – spokojnie, tutaj jest o wiele bardziej obrazowo i przystępnie, pewnie dlatego, że sam Jelio Dref Żżerhwoz Dref się na komputerach kompletnie nie znał. Na genetyce zresztą też nie. Wszystko co potrafił i robił przez całe życie (nie licząc pisania szczególnego rodzaju science ficion) było hodowanie owadów podobnych do ziemskich pszczół i przerabianie ich kolców na igły. Do wynalezienia żarówek brakowało mu współczesnym jeszcze trochę czasu – na razie najnowszą zdobyczą techniki ogniska i krzemienie. Ale za to Jelio Dref był wspaniałym wizjonerem, dzięki czemu dobrze udaje, że wie, o czym pisze. W momentach, których już nie wiedział zbyt wyraźnie i przygody kilkorgu hakerów przypominają już bardziej zaklęcia szamańskie, do akcji wchodzi Pertre Diks. Ten oto nowożytny archeolog podczas jednej z wypraw odkrył gęsto zapisane owadzie skrzydła, pozostawione wieki temu przez Jelia Drefa, i tak zachwycił się zabawną, pomysłową historią, że postanowił „przetłumaczyć” na sposób myślenia ludzi z czasów przyszłości. Pomimo że jemu nie obce były już obce ani genetyka, ani najcwańsze metody łamania zabezpieczeń komputerowych wzorem pierwszego autora nie popisuje się szczegółami technicznymi, jednak uzupełnia zawsze gdy mogą one zaciekawić lub uwiarygodnić to, co się dzieje, pozostawiając niekiedy wręcz bajkową malowniczość podobieństwa między dwoma tak odległymi od siebie dziedzinami nauki.
Celność tego, jak Jelio Dref podchodził do pojęcia żarówki, jak trafnie wyobrażał sobie jej działanie i budowę, to, że mogłaby komunikować się z człowiekiem w tak bardzo nie fizyczny sposób, aż wreszcie i to, że mogłaby być „magicznym” nośnikiem wiedzy i instrumentem do niesienia zniszczenia, oczarowuje, gdy przypomnimy sobie, że mógł mieć zielonego pojęcia o elektryczności. Opisy nauki posługiwania się „cegiełkami życia” chwilami nawet prześcigają to, co dotąd zostało osiągnięte, jednak ani na chwilę nic nie wydaje się ani zbyt proste i pozbawione trudności, ani nieprawdopodobne. Wreszcie nie zawodzi także ciąg dalszy, gdy hakerzy szykują zastęp programowanych owadów do ataku na miejską sieć energetyczną, w którym również Pertre Diks nie pomagał fabularnie. Do ostatniej chwili nie wiadomo, czy włamywacze osiągną swój cel, czy uda im się uciec przed wszechobecnymi stróżami prawa nie mniej bystrymi niż oni. A jeśli – to jak będą chcieli wykorzystać zdobytą władzę? Dla pieniędzy? Siania chaosu i zniszczenia? A może jednak nauczyli się jednak od samotnego i przemądrzałego hodowcy owadów, z którym być może Jelio Dref się utożsamiał, że lepiej jest naprawiać i dawać, czegoś ich nauczyło?
Błyskotliwa, porywająca historia, trafiająca do każdego niezależnie od wiedzy i czasów, w jakich żyje i jak wyobraża sobie prawdziwy hacking.

poniedziałek, 19 października 2015

87.1386940335” (7689498301)

Roboty przydają się ludziom do wielu rzeczy. A do czego mogliby przydać się ludzie robotom? Tytułowy bohater tej historii jeszcze na jej początku powiedziałby, że – nie licząc ożywienia mechanicznego projektu – do niczego. Roboty na planecie Gargra (przez nich zwanej po prostu jako 1) już od dawna doskonale radziły sobie same. Czego sam 1386940335 codziennie był świadkiem, ponieważ pracował w szpitalu – nowoczesnym laboratorium, gdzie starsze i mniej sprawne roboty mogły poprosić o naprawę i dodatkowe funkcje, które na bieżąco rozwijano, ale też popracować nad strukturą swojego charakteru, przeprogramować upodobania lub nawyki. Człowiek, pomimo że sam był twórcą tych urządzeń, nie byłby w stanie wprowadzać podobnych zmian w obwodach, jego precyzja i zwinność były za małe, wiedza ograniczona. Szybko zaczął wyręczać się mechaniką, nie zauważając, jak jej uniwersalność powoli spycha go na margines społeczny. Nie minęło wiele czasu, jak miasta przystosowały się stopniowo do nowych obywateli, zmienił się transport, ekonomia i prawo. 1386940335 należał już do tego pokolenia, które nigdy nie miało styczności z istotą organiczną, wątpił też, że kiedykolwiek mu się to przydarzy.
A jednak – pewnego dnia w szpitalu zaczęli się pojawiać pacjenci z dziwną, nie spotykaną dotąd, dziwną dysfunkcyjnością. Dziwną, bo nie można było dojść, skąd się brała. Wyglądało to jakby cały układ impulsowy został nie uszkodzony, a porażony jakimś nieznanym zjawiskiem od wewnątrz, co powodowało zaburzenia w całym systemie przekazowym od chaotycznych drgawek po nieciągłość mówienia i myślenia. Co gorsza, jak szybko się okazało, nie były to odosobnione przypadki, bo robotów potrzebujących pomocy było coraz więcej. Było to coś zupełnie nowego – dotąd mechaniczny system uważany był za niezawodny za wyjątkiem przypadkowych urazów z zewnątrz, gdy wystarczyło jedynie zastąpić niedziałającą część lub nastroić do stanu początkowego. To mechaniczni lekarze umieli najlepiej, tego nauczyli się od ludzi i teraz zdali sobie sprawę, że pomimo czynionych od lat postępów w badaniach nad samymi sobą, nie wyszli poza zastępowanie starego nowym, uzupełnianie i manipulowanie ustawieniami w tym, co zawsze było. Ale co jeśli to nie wystarczy, jeśli testy każdego elementu z osobna nie sugerują nawet najmniejszego błędu, a słabość zdaje się tkwić w samej istocie systemu? Statyczne umysły elektroniczne okazały się bezradne wobec rozpędzającej się epidemii, dopóki ktoś wreszcie nie odważył się przyznać, że konieczne będzie odnalezienie ludzkiego programisty. Tylko czy opuszczonej przez cywilizację dziczy, w ostatnim miejscu, w którym oddychanie nie jest zakazane, uda się znaleźć kogokolwiek, kto wie coś o komputerach? A jeśli tak, czy będzie chciał pomóc?

Źle jest odcinać się od własnych korzeni i wmawiać sobie, że możemy poradzić sobie bez nich, ale jeszcze trudniej potem do nich wrócić i połączyć na nowo dwie drogi, z których każda rozwinęła się w inną stronę. 1386940335 wyobrażał to sobie o wiele za prosto. Oczekiwał gromadki pogrążonych w marazmie i stagnacji, choć sprawnych intelektualnie, pustelników, marzących o szansie na powrót do cywilizacji, którą on, istota wyższa i doskonalsza, będzie mógł ich uszczęśliwić. Tymczasem zastał samodzielny, całkiem uniezależniony od cywilizacji dziki-naukowy mikroświat, w którym ludzie, choć już nie pamiętają czasów sprzed podziału, starają się pomimo ograniczonej przestrzeni żyć po swojemu, z pracy na roli i handlu, wznosząc skomplikowane budowle i produkując energię z piasku. Roboty, choć nie są obiektem nienawiści, wzbudzają raczej niechęć i jeśli już trafią się jakieś z zewnątrz, są przymusowo przystosowywane do usługiwania człowiekowi i ciężkich prac fizycznych, z dala od tych wymagających inteligencji. Co zresztą bardzo pomaga 1386940335 szybko znaleźć kogoś znającego się na urządzeniach, choć zdecydowanie nie w okolicznościach, jakie by mu się podobały. Nie da się ukryć, że jako wyjątkowo uzdolniony przedstawiciel swojego „gatunku”, musiał ściągnąć na siebie kłopoty. A to dopiero ich początek, kiedy wychodzą na jaw dalsze informacje o tajemniczej chorobie i niektórych z naukowców.
Wydaje się, że w ludzkim mieście nie ma niczego wyjątkowego, ale tętniące życiem, głośne, pełne zamętu skupisko to dla uporządkowanej, spokojnej sztucznej inteligencji o wiele za dużo. Ludzie zarazem zachwycają i przerażają 1386940335 swoją nieprzewidywalnością, impulsywnością, bezmyślnością, a jednocześnie tym, jak często tego rodzaju reakcja okazuje się najskuteczniejsza. Co prawda losy powolnego, wiecznie zamyślonego mechanicznego introwertyka takiego jak byłyby tutaj szybko przesądzone, zanim zdążyłby on to wszystko zaobserwować, na szczęście znalazł się pewien ciekawski informatyk, który, pomimo własnych niejasnych „planów”, dostrzegł w nim potencjał na coś więcej niż pożyteczny automat. Dzięki temu udaje się jemu i nam poznać trochę ten dziwny, sprzeczny wewnętrznie świat współpracy z nieskażoną naturą, w którego nieskończonych podziemiach wciąż rozwijają się obce większości śmiertelników niewiarygodne technologie, a mroczne plany zemsty czekają na realizację. Nie wystarczy jednak tylko się przyglądać – żeby coś zdziałać, sprzeciwić się, a do tego znaleźć pomoc, trzeba wejść w ten świat głębiej, a im głębiej wchodzi w ludzki świat 1386940335, tym wyraźniej widzi, że za jego paskudne wypaczenie odpowiedzialni są nie naukowcy, ale właśnie... tacy jak on.
Mroczna, przejmująca wizja przyszłości, w której nie wiadomo, kogo obwiniać, komu kibicować, bo jedyne działanie, które można podjąć, to tylko obrona przed przyszłym albo minionym złem.

poniedziałek, 12 października 2015

86.Wrażenie czegoś” (Fligon Bjolhe)

Nie trzeba wcale być dociekliwym detektywem, żeby zauważyć coś nietypowego. Herheo Pifse Nmoh był zaledwie przejazdem na Posztijnie – niższej rozwojowo, patrząc z jego punktu widzenia, planecie, dopiero wchodzącej w erę komputeryzacji, wciąż opartej w większości na ludzkiej pracy umysłowej, hierarchii społecznej i pędzie ku jej wyższym szczeblom. Napotkany przez niego urząd, w którym miał załatwić jakiś szczegół niezbędny do dalszej podróży, oczywiście był pełen nadmiernej liczby urzędników bez pośpiechu wędrujących z dokumentami w tę i z powrotem tylko po to, żeby podać je kolejnemu urzędnikowi, ale... dlaczego wśród nich są dzieci? Dzieci, które w świecie Herheo dopiero odnajdywałyby się w świecie, a które tutaj same z powagą i dumą wyjaśniły mu, że potrzeba szybkiego rozwoju wyklucza marnowanie czasu na zabawę. Im szybciej i im więcej zaczną pracować, tym szybciej nabiorą wprawy i doświadczenia w tym, co jest tutaj najważniejsze i najbardziej potrzebne – umiejętności dokumentowania zdarzeń, przetwarzania i archiwizowania wciąż narastającej ilości informacji. Na Herheo protestującego, że nie tędy droga, że przyszłość leży w automatyzacji i dążeniu do minimalizowania ludzkiej biurokracji, reagują typowym urzędniczym rozdrażnieniem. Na Posztijnie potrzebni są dorośli, nie ma miejsca na jakieś ogólne szkoły, kółka zainteresowań i inne bezproduktywne zabawy. Młody człowiek nic nie osiągnie, jeśli nie zacznie pracować najszybciej, jak to możliwe. Ale, jak później zastanawiał się Herheo, czy osiągnie coś tutaj? Dla kogo?
Zgodnie z jego obawami wizyta w urzędzie przeciągała się. Wraz z kolejnymi okazjami do dyskusji pojawiało się coraz więcej sytuacji, gdy udawało mu się... coś zauważyć. Jakąś prawidłowość w tym, którędy i jak licznie przechodzą urzędnicy? A może w tym, jak często w niektórych okienkach pojawiają się dokumenty? Ale przecież nie ma w tym nic dziwnego, przecież w każdym urzędzie tak jest. A jednak...

Czytelnik, podobnie jak bohater, nie jest w stanie wyłapać, co właściwie się dzieje. Coś jest nie tak, ale, wyłączając dążenie do zwiększenia liczby pracowników za wszelką cenę, nie wiadomo dlaczego. Problem wydaje się prosty, ale gdzie jest jego przyczyna? Widać, że ludzie nie powinni się tak zachowywać, ale nigdzie nie widać dyktatora, który by ich do tego zmuszał. Podejściu pracowników zaskakuje, ale jednocześnie nie jest nienaturalne, nikt nie wygląda na działającego wbrew własnej woli, niczego nie ukrywa. Jakieś tajemnicze „coś” nie pozwala nam zgodzić się na możliwość, że po prostu mamy do czynienia z gromadą krótkowzrocznych pracoholików bez prawdziwych ambicji.
Nie pozwalało zgodzić się też samemu autorowi, który właśnie dlatego napisał tę książkę. Jemu również trafiło się kiedyś przyglądać pracownikom jednego z wielkich, przerośniętych urzędów Posztijnu i, choć ostatecznie zrezygnował z kontynuacji planów, dla których tu przyszedł, i poświęcił przybytkowi o wiele więcej uwagi niż wymyślony przez niego bohater, również nie odgadł, co takiego jest nie w porządku. Nie wchodząc w zbędne techniczne szczegóły, opisał wszystkie swoje przeżycia, z naciskiem na najbardziej trudne do uchwycenia wrażenia i przebłyski, pozostawiając sprawozdanie jako wyzwanie dla mądrzejszych od siebie. Oczywiście niezwykła historia wewnętrznej walki z wyimaginowanym zagrożeniem przyciągnęła czytelników nie tylko z takimi zamiarami. Opisy zdobyły sobie licznych wielbicieli podobnie jak urzędnicze dialogi, tym bardziej nadzwyczajne, im bardziej zwyczajne.
Wciąż jednak pamiętano, że jest to historia zagadka – w końcu odpowiedzi na nią ciągle brakowało. Dopiero po czasie porównywalnym do naszych dwustu lat i około dziesięciu pokoleniach, neuroinformatyk Ilsintog Brenfwne podjął się zaskakującego zadania – porównania charakteru przepływu informacji posztijniniańskich urzędów ze swoimi pracami. Efekty zaskoczyły wszystkich prócz niego, w tym samych urzędników (niezbyt zadowolonych z eksperymentu) – sposób przetwarzania danych przez pracowników był identyczny jak praca neuroprzekaźników w mózgu istoty żywej! Można było znaleźć zależności na każdym poziomie – spisywanie dokumentów pełniło rolę odbierania bodźców, dalej szła ich interpretacja, reakcje, wreszcie kodowanie w wygodniejszej formie i archiwizacja w pamięci. Oczywiście wszystko działo się o wiele, wiele wolniej, skoro rolę impulsów elektrycznych pełniły papiery wędrujące z rąk do rąk, jednak regularność i jednolitość działań były faktem, tak że nawet nie rozumiejący tematu urzędnicy-neurony i ich petenci nie mieli prawa ich negować. Po prostu robili to, co zawsze, a samo to czyniło ich elementem wielkiej świadomej istoty, której obecności nie mogli wyczuć. Przynajmniej nie świadomie, skoro wiedzieli, że ich urząd potrzebuje chłonąć nowych pracowników, żeby się rozwijać i ewoluować – z czym, jak uważa Ilsintog, istota dobrze sobie radzi, gdyż osobiście odnotował od momentu powstania książki dwa dodatkowe piętra. Nieuzasadnione zachowanie tłumaczono sobie bez zastanowienia potrzebą porządku i rozwoju, troską, dbałością o przyszłość i innych mieszkańców. Teraz dopiero możliwe było zauważenie, że jest to praca nie dla dobra własnego, ale dla czegoś, co nie jest nawet świadome naszego istnienia, samodzielności i o czym nie mamy pojęcia, czego chce. I na który to byt nic nie poradzimy, bo jest częścią naszych zachowań, świata, który sobie zbudowaliśmy i którego mimo wszystko potrzebujemy do normalności.
Nic dziwnego, że większość urzędników nadal nie chce przyjąć prac Ilsintog do wiadomości, wmawiając sobie nadal, że to po prostu jest ich praca. Sam naukowiec natomiast doniósł niedawno o pracach nad pierwszymi próbami nawiązania długofalowego kontaktu się z urzędniczymi istotami. Łatwo nie będzie.

poniedziałek, 5 października 2015

85.Książka o książkach” (Flajijwomistroh Hohigomig Daflijimi)

Co to jest książka? Wydaje się, że już kiedyś sama odpowiedziałam sobie wyczerpująco na to pytanie – że jest to rodzaj zapisu, wykluczający multimedia, unikając wieloznaczności i niejednorodności treści. Ale co z „celowością” zapisu? Czy jeżeli powstał on samorzutnie, bez żadnego zamiaru stworzenia znaczenia, to nadal jest zapis? Czy wystarczające jest samo to, że da się go przeczytać?

Największa biblioteka Saufghinu, Alganka, w przeciwieństwie do innych tego typu instytucji na tej planecie, nie zawiera żadnej książki, którą ktoś świadomie zaplanowałby na fabułę, postacie i cokolwiek sensownego. Tym, co je pisze, a właściwie – tworzy czytelne wzory na papierze, są Rulieiny, płaskie stworzenia wielkości interpunkcji, słynące z tendencji do układania się na kontrastującym z nimi kolorystycznie materiale. Oczywiście same Rulieiny nie robią tego z zamiarem stworzenia czegokolwiek – odwrotnie, to Saufghinianie nauczyli się przypisywać wartość znaczeniową temu, co znajdywali niegdyś na liściach i kamieniach, a co potem składali w kartki nietypowych książek. Zmiana środowiska Rulieinom bynajmniej nie przeszkadzała, a nawet przeciwnie – chętnie rozprzestrzeniały się na inne, pozostawione dla nich w pobliżu czyste kartki, które potem saufghiniańscy czytelnicy mogli czytać jak hieroglify, rozkoszując się tajemniczością i głębią tekstu. Jego jednoznaczność jest niezaprzeczalna – na całym Saufghinie obowiązuje jeden standard interpretacji znaków, jeden język obrazkowy i jedna szkoła czytania, co sprawia, że każdy na wstępie dostaje to samo. Złożoność i nieuchwytność tekstu bierze się z kontekstu poszczególnych znaków, które oczywiście nieczęsto układają się z sensem, przez co, podobnie jak w poezji czy bardzo nowoczesnej ziemskiej prozie, trzeba się go trochę naszukać. Albo też założyć, że w ogóle nie jest potrzebny i potraktować dziwną historię jako metafizyczną wizję, zabawę dla podświadomości. Nic dziwnego, że książki faktycznie napisane przez autora, zaplanowane, przemyślane, choć niezmiennie powstawały, nie cieszyły się aż takim szacunkiem jako banalne i niepodatne na interpretację.
Pewnego dnia jednak zaczęły się problemy, które także Saufghinian zmusiły do zastanowienia się, czym jest książka, czy istnieje granica, za jaką utwór nie nadaje się już do czytania i jak wiele swobody można zostawić Rulieinom. Owe problemy objęły całą Algankę i trwają do teraz, nie pozostawiając żadnej wskazówki co do tego, jak uratować teksty przed drastycznymi przemianami zachodzących dzień po dniu w każdym z nich. Niektórzy, co bardziej spostrzegawczy, nazwali proces Wojną Przecinków z Kropkami.

Zaskakujące, jak niewiele okazali się wiedzieć Saufghinianie o kwiecie własnej literatury. Oczywiście – mieli wspaniały podział na rulieinowe dziedziny, zabiegi stylistyczne, udało im się stworzyć nawet encyklopedię herosów „wymyślonych” przez płaskie robaczki, wraz z opisem osobowości i genealogią. Ale kiedy pojawiła się konieczność działania, zapobieżenia realnej katastrofie grożącej wymazaniem większości z tego, co cenili, okazuje się, że o samych „piszących” nie wiadomo niemal nic. Wyłączając nielicznych biologów fascynatów, którzy dość szybko zrozumieli, że ruch na kartkach wziął się z konfliktu i żądzy władzy dwóch podgatunków, przeciętny Saufghinian nie zdawał sobie sprawy, że patrząc na zadrukowaną kartkę, ma do czynienia z całym mikroświatem. Mało kto zdawał sobie sprawę z losowości zmian – popularne stało się podejście, według którego książki same tworzą swój ciąg dalszy i rozwinięcia, otwierają się nowe, a nawet samodzielne, interpretacje. Zmieniająca się treść sprawiała wrażenie bardziej agresywnej, chaotycznej, co fascynowało zwolenników, zwracających uwagę na jej energię wewnętrzną i lepszy kontakt z podświadomością. Powodowało to niewiedzę, co robić dalej z książkowym zjawiskiem i straszny dualizm pomiędzy tymi, którzy nawoływali, żeby go nie powstrzymywać, a zamiast tego korzystać z aktywności zapisu i czytać za każdym razem od nowa, oraz tymi, którzy zmienionych utworów najchętniej od razu by się pozbyli. Argumentami nadal były jednak tylko kwestie interpretacyjne, metafizyczne.
Flajijwomistroh był pierwszą osobą, która spojrzała na to, co się dzieje, pod kątem zachowań Rulieinów, a nie książek, traktując te ostatnie zdecydowanie jako skutek uboczny. Jako jeden z biologów, badających robaczki także przed Wojną, był w stanie przedstawić mniej zorientowanym (a teraz bardzo zorientowania potrzebującym) kolegom, na czym proces rozkładania się na czystych kartkach właściwie polega, dlaczego wzory są tak równe i regularne, i wreszcie jaki jest jego cel z punktu widzenia Rulieinów. Po serii ciekawostek przybliżających zespoły gatunkowe, rozwój gromady i porządek społeczny w jej obrębie czytelnik zostaje wprowadzony w prawdziwą historię i przyczyny Wojny Przecinków z Kropkami. Trudno sobie wyobrazić, że można z taką pasją opowiadać o przejawach agresji żywych plamek na przestrzeni kilkunastu centymetrów kwadratowych – a jednak można, bo zachowanie to zaczyna interesować, zaskakiwać, bawić, wzbudzać pytania i każe w napięciu wyczekiwać na zakończenie starcia, choć wiemy przecież, że ono i tak na razie niestety nie nastąpi. Dopiero na tle tego opisu jesteśmy w stanie zrozumieć, jak bardzo niepoważne są kłótnie fascynatów literatury, perorujących z dumą o interpretacji i rozwoju, zamiast po prostu jak najszybciej kopiować to, co jeszcze się do tego nadaje. W końcu to my, mówi Flajijwomistroh, jesteśmy tymi, którzy chcieliby przekazać tę wartość dla potomnych, nie bezmyślne Rulieiny, stanowiące jedynie czcionkę, a same nie przejmujące się tym, czy cokolwiek dla kogokolwiek znaczą. Zjawiskowość ich zachowania jest unikatowa na skalę międzyplanetarną i teraz właśnie jest okazja naprawdę to docenić – ratując te nieświadome dzieła przed ich własną destrukcją.