poniedziałek, 12 października 2015

86.Wrażenie czegoś” (Fligon Bjolhe)

Nie trzeba wcale być dociekliwym detektywem, żeby zauważyć coś nietypowego. Herheo Pifse Nmoh był zaledwie przejazdem na Posztijnie – niższej rozwojowo, patrząc z jego punktu widzenia, planecie, dopiero wchodzącej w erę komputeryzacji, wciąż opartej w większości na ludzkiej pracy umysłowej, hierarchii społecznej i pędzie ku jej wyższym szczeblom. Napotkany przez niego urząd, w którym miał załatwić jakiś szczegół niezbędny do dalszej podróży, oczywiście był pełen nadmiernej liczby urzędników bez pośpiechu wędrujących z dokumentami w tę i z powrotem tylko po to, żeby podać je kolejnemu urzędnikowi, ale... dlaczego wśród nich są dzieci? Dzieci, które w świecie Herheo dopiero odnajdywałyby się w świecie, a które tutaj same z powagą i dumą wyjaśniły mu, że potrzeba szybkiego rozwoju wyklucza marnowanie czasu na zabawę. Im szybciej i im więcej zaczną pracować, tym szybciej nabiorą wprawy i doświadczenia w tym, co jest tutaj najważniejsze i najbardziej potrzebne – umiejętności dokumentowania zdarzeń, przetwarzania i archiwizowania wciąż narastającej ilości informacji. Na Herheo protestującego, że nie tędy droga, że przyszłość leży w automatyzacji i dążeniu do minimalizowania ludzkiej biurokracji, reagują typowym urzędniczym rozdrażnieniem. Na Posztijnie potrzebni są dorośli, nie ma miejsca na jakieś ogólne szkoły, kółka zainteresowań i inne bezproduktywne zabawy. Młody człowiek nic nie osiągnie, jeśli nie zacznie pracować najszybciej, jak to możliwe. Ale, jak później zastanawiał się Herheo, czy osiągnie coś tutaj? Dla kogo?
Zgodnie z jego obawami wizyta w urzędzie przeciągała się. Wraz z kolejnymi okazjami do dyskusji pojawiało się coraz więcej sytuacji, gdy udawało mu się... coś zauważyć. Jakąś prawidłowość w tym, którędy i jak licznie przechodzą urzędnicy? A może w tym, jak często w niektórych okienkach pojawiają się dokumenty? Ale przecież nie ma w tym nic dziwnego, przecież w każdym urzędzie tak jest. A jednak...

Czytelnik, podobnie jak bohater, nie jest w stanie wyłapać, co właściwie się dzieje. Coś jest nie tak, ale, wyłączając dążenie do zwiększenia liczby pracowników za wszelką cenę, nie wiadomo dlaczego. Problem wydaje się prosty, ale gdzie jest jego przyczyna? Widać, że ludzie nie powinni się tak zachowywać, ale nigdzie nie widać dyktatora, który by ich do tego zmuszał. Podejściu pracowników zaskakuje, ale jednocześnie nie jest nienaturalne, nikt nie wygląda na działającego wbrew własnej woli, niczego nie ukrywa. Jakieś tajemnicze „coś” nie pozwala nam zgodzić się na możliwość, że po prostu mamy do czynienia z gromadą krótkowzrocznych pracoholików bez prawdziwych ambicji.
Nie pozwalało zgodzić się też samemu autorowi, który właśnie dlatego napisał tę książkę. Jemu również trafiło się kiedyś przyglądać pracownikom jednego z wielkich, przerośniętych urzędów Posztijnu i, choć ostatecznie zrezygnował z kontynuacji planów, dla których tu przyszedł, i poświęcił przybytkowi o wiele więcej uwagi niż wymyślony przez niego bohater, również nie odgadł, co takiego jest nie w porządku. Nie wchodząc w zbędne techniczne szczegóły, opisał wszystkie swoje przeżycia, z naciskiem na najbardziej trudne do uchwycenia wrażenia i przebłyski, pozostawiając sprawozdanie jako wyzwanie dla mądrzejszych od siebie. Oczywiście niezwykła historia wewnętrznej walki z wyimaginowanym zagrożeniem przyciągnęła czytelników nie tylko z takimi zamiarami. Opisy zdobyły sobie licznych wielbicieli podobnie jak urzędnicze dialogi, tym bardziej nadzwyczajne, im bardziej zwyczajne.
Wciąż jednak pamiętano, że jest to historia zagadka – w końcu odpowiedzi na nią ciągle brakowało. Dopiero po czasie porównywalnym do naszych dwustu lat i około dziesięciu pokoleniach, neuroinformatyk Ilsintog Brenfwne podjął się zaskakującego zadania – porównania charakteru przepływu informacji posztijniniańskich urzędów ze swoimi pracami. Efekty zaskoczyły wszystkich prócz niego, w tym samych urzędników (niezbyt zadowolonych z eksperymentu) – sposób przetwarzania danych przez pracowników był identyczny jak praca neuroprzekaźników w mózgu istoty żywej! Można było znaleźć zależności na każdym poziomie – spisywanie dokumentów pełniło rolę odbierania bodźców, dalej szła ich interpretacja, reakcje, wreszcie kodowanie w wygodniejszej formie i archiwizacja w pamięci. Oczywiście wszystko działo się o wiele, wiele wolniej, skoro rolę impulsów elektrycznych pełniły papiery wędrujące z rąk do rąk, jednak regularność i jednolitość działań były faktem, tak że nawet nie rozumiejący tematu urzędnicy-neurony i ich petenci nie mieli prawa ich negować. Po prostu robili to, co zawsze, a samo to czyniło ich elementem wielkiej świadomej istoty, której obecności nie mogli wyczuć. Przynajmniej nie świadomie, skoro wiedzieli, że ich urząd potrzebuje chłonąć nowych pracowników, żeby się rozwijać i ewoluować – z czym, jak uważa Ilsintog, istota dobrze sobie radzi, gdyż osobiście odnotował od momentu powstania książki dwa dodatkowe piętra. Nieuzasadnione zachowanie tłumaczono sobie bez zastanowienia potrzebą porządku i rozwoju, troską, dbałością o przyszłość i innych mieszkańców. Teraz dopiero możliwe było zauważenie, że jest to praca nie dla dobra własnego, ale dla czegoś, co nie jest nawet świadome naszego istnienia, samodzielności i o czym nie mamy pojęcia, czego chce. I na który to byt nic nie poradzimy, bo jest częścią naszych zachowań, świata, który sobie zbudowaliśmy i którego mimo wszystko potrzebujemy do normalności.
Nic dziwnego, że większość urzędników nadal nie chce przyjąć prac Ilsintog do wiadomości, wmawiając sobie nadal, że to po prostu jest ich praca. Sam naukowiec natomiast doniósł niedawno o pracach nad pierwszymi próbami nawiązania długofalowego kontaktu się z urzędniczymi istotami. Łatwo nie będzie.

1 komentarz

  1. Chcę to przeczytać, koniecznie. W sumie nietypowe formy życia, zwłaszcza posiadające świadomość to jest to. A czy Bjolhe opisał też, jak urzędy walczyły o środki do życia? Podobno jeden z nich opanował pół planety.

    OdpowiedzUsuń