poniedziałek, 23 lutego 2015

53.Magia” (Loriwargt 14)

Dawno temu ktoś w Agrawlii wynalazł kinematografię. Nie wiadomo, kto - nie zapamiętuje się przecież wynalazców niewypałów. Trudno zresztą nawet odgadnąć, jak ów ktoś wpadł na cudaczny pomysł przekazywania treści za pomocą obrazów oderwanych od osoby ich autora, którego w takim razie nie można dotknąć, by poznać jego myśli, emocje i podejścia, nie można zobaczyć już jego osobowości. O ile proste formy przekazu, którym można wiele wybaczyć, nie są Agrawlianom obce, o tyle przedstawianie całych ludzkich historii w tak wypaczony, podziurawiony sposób nie mogło się spotkać z pozytywnym przyjęciem. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że o tym dziwacznym rodzaju wszyscy już zapomnieli i nic po nim nie zostało. Pomimo jednak jednoznacznej nijakości, a nawet pewnej szkodliwości wciąż, po paru dziesiątkach długich lat, istnieją mniejsze lub większe fragmenty nagranych niegdyś dzieł, maleńki ułamek dawnych bibliotek multimedialnych, których nie udało się zniszczyć. Podobnie jak, pomimo jawnego sprzeciwu władz i rozsądniejszej części społeczeństwa, wciąż istnieją ludzie, którzy te kinematograficzne twory oglądają, trawiąc całe godziny na odgadywaniu ich ukrytych znaczeń, intencji bohaterów i wizji kogoś, kto już dawno nie żyje. Nie dziwią wszechobecne obawy i szeroko zakrojone kampanie, ostrzegające przed bezsensownymi obrazkami, które zmuszają uzależnione od nich osoby do ukrywania się w zakamarkach miast, by pozostawać z nimi tylko sam na sam, i które odrywają od rzeczywistości tych, którzy mogliby poświęcać się innym ludziom pracując, ucząc, budując i zakładając rodziny. Mimo to Arghlo 113 był jeszcze zbyt młody, by rozumieć, czym grozi oglądanie sztucznej rzeczywistości, którą pewnego pamiętnego dnia ktoś mu pokazał w tajemnicy przed jego nauczycielami. Nie było to łatwe doświadczenie – malec nie potrafił przyjąć do siebie faktu, że nie może dotknąć autora i że wszystko, czego mógłby się od niego dowiedzieć, zostało zakodowane w zachowaniach ludzi-kukiełek bez duszy. Pierwszy seans pozostał jednak w jego wspomnieniach nie tylko jako coś smutnego, ale też i kusząco niezrozumiałego, do czego będzie musiał wrócić. Wreszcie u progu dorosłości powraca do dawnej fascynacji, poznając wciąż nowe filmy i animacje i czując jak coraz bardziej zapada się w złudny świat innych nierzeczywistych czasów. Zanim odkryje, jak bardzo utracił kontrolę nad tym, co się z nim dzieje, stanie przed nim zadanie powiedzenia prawdy ukochanej kobiecie, bynajmniej nie darzącej kinematografii sympatią. Jakby tego było mało, wszystko wskazuje na to, że jego tajemnica już wyszła na jaw i na jego tropie jest już policja...

Agrawlianie borykają się z problemem kinematografii, odkąd tylko została wynaleziona. Przyzwyczaja do bierności, miesza w głowie, uczy nieprzydatnych w codzienności rzeczy – a jednak wciąż, rok po roku, znajdują się nowi ludzie, którzy widzą w niej coś zachwycającego, znajdują przyjemność w interpretowaniu jej niejednoznaczności i przekonują do oglądania innych. Władze, nie mogąc zrozumieć prawdziwej istoty magii ruchomych obrazków były bezradne wobec niej, nie mniej jak sami oglądający, którzy nawet w bardzo rozwiniętej fazie potrzeby kontaktu z tym rodzajem „sztuki” wierzyli, że są w stanie nad nią zapanować. Dopiero spotkanie jednego z uzależnionych, istniejącego naprawdę Arghlo 113, ze słynącym ze swojej obiektywności Loriwargtem 14, mogło być pierwszym krokiem w stronę radykalnej minimalizacji problemu. Wyszło jednak coś więcej niż studium przypadku mające nas przestrzec przed pójściem w ślady bohatera. Loriwargt 14, którego jedyną oceną jest samokrytyka Arghlo 113, ukazuje nie tylko jego pogłębiające się niedopasowanie do społeczeństwa, problemy w relacjach z najbliższymi, którzy nie rozumieli jego nagłej niechęci do czytania ich myśli i wiecznego zamyślenia. Równie dużo, jak nie więcej, jest niezamierzonej radości z obcowania z tym, czego na pierwszy rzut oka nie można się dowiedzieć, a czego trzeba się nauczyć czytać z twarzy, sytuacji i dochodzić do tego powoli jak do rozwiązania zagadki. Ten element najczęściej okazywał się naprzemiennie darem i przekleństwem – im bardziej Arghlo 113 potrafił zrozumieć z oglądanej, zdystansowanej fikcji, im bardziej wyrabiała się w nim czułość na ekranowe okazywanie emocji, tym bardziej banalny wydawał mu się świat „na zewnątrz” i tym mniej interesowali go Agrawlianie, którzy wymieniają się uczuciami jak jednoznacznymi informacjami, z kamiennymi twarzami, bez problemów z ich nieokreślonością i nieuchwytnością. Zresztą samo za siebie mówi opanowanie, z jakim Loriwargt 14 słucha i spisuje zwierzenia Arghlo 113. Ze słów tego ostatniego bije pełna wrażliwości euforia, przechodząca na przemian w dramatyczność i rozdarcie, przerażenie nieodwracalnością błędów, które popełnił, a jednocześnie lęk wobec tego, że kiedykolwiek mógłby przestać je popełniać – burza emocji i przemyśleń, jakich, zdaje się, sam pisarz nigdy nie odważy się okazać.

niedziela, 22 lutego 2015

Niespodzianka rocznicowa

Witam wszystkich czytających! Jakże miło mi ogłosić, że blog ziemskiej filii Międzyplanetarnego Przeglądu Literackiego skończył właśnie okrągły roczek! Sto lat!



Nadszedł więc czas na zapowiadaną przed paroma tygodniami niespodziankę. Oto więc nasza redakcja zaprosiła pewną popularną i niezwykle wyjątkową osobistość, i przeprowadziła z nią wywiad. Nie, wbrew pozorom to nie pisarz – a jednak wiele tekstów bez jego udziału nigdy by nie powstało. Tak, to tłumacz. Tłumacz nietuzinkowy i wyznaczający nowe horyzonty. Mianowicie – znany tutaj przede wszystkim dzięki niepowtarzalnemu przekładowi Pleśni i trocin oraz motywowi przewodniemu Złodzieja króliczków, w szerokim Wszechświecie ceniony natomiast za fenomenalny Taniec tokarek, Fantastyczny świat rogali oraz Julii zsiadło się mleko – genialny autor uproszczeń zamiennikowych z planety Derdadoksji Ukulele, znawca milionów światów i języków Anwol Jeha Ommagha, na naszej planecie przekładający swoje nazwisko na Jan Kaszanka!
Nie muszę mówić jak wspaniałym zaszczytem było przeprowadzenie rozmowy z tak zdolnym twórcą. Dyrektor jednak nie miał wątpliwości, że w roli dziennikarza-ambasadora Ziemi nikt mnie nie zastąpi ^^ Tak więc ja i mechaniczny translator (skonstruowany przez gościa właśnie) zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy i mam nadzieję, że podołałam zadaniu. W każdym razie bardzo mi się mój debiut dziennikarski podobał, tak samo, zdaje się, podobał się samemu rozmówcy i mam nadzieję, że spodoba się także Wam.

Ewa Astroni Toderas: Ma pan świadomość, jak wielki wpływ na rozwój kosmicznej literatury miały pańskie tłumaczenia? Jak istotną i niezastąpioną odegrały w nim rolę?
Anwol Jeha Ommagha: Tak pani mówi? Ostatnio jakoś tak pochłonęło mnie szukanie najdoskonalszego przekładu dla oglamiata pozmiataśtnego z wysp równikowych Fleawioni, więc mogłem coś przegapić.
EAT: Ooo... A co to jest, tak dla porównania?
AJO: Coś w rodzaju zielonej świnki morskiej, tylko że bez nóżek i w skali subatomowej.
EAT: Hmm, no tak. A wracając...
AJO: [drapanie najwyższą macką po narządzie magnetycznoczułym: zamyślenie] Swoją drogą, czy zastanawiała się pani kiedykolwiek, jak w ogóle coś, co nie ma nóżek, może tak szybko biegać?
EAT: Mówi pan, że cały ten tłumaczeniowy fenomen dzieje się jakby bez pańskiego udziału?
AJO: Chyba tak można to określić. Teraz odłożyłem pisanie słowników trochę na bok i wróciłem do swojej dawnej pasji podróży eksploracyjnych po obcych planetach. Przez to jedynie od czasu do czasu świat mi o sobie przypomina, kiedy ktoś mnie poznaje i wykrzykuje do mnie którąś z lokalnych odmian mojego pseudonimu, które już nawet nie zawsze poznaję...
EAT: Dla każdej planety tworzy pan sobie nowy pseudonim? Jak u nas Jan Kaszanka?
AJO: A skądże! Dla każdego kraju, nie planety! Przykładowo w tych waszych Chinach większy nacisk semantyczny położyłem na ryż, wśród Eskimosów moje nazwisko bardziej kojarzy się z fokami, z kolei na Wybrzeżu Kości Słoniowej [drapanie inną macką po narządzie magnetycznoczułym] jeśli dobrze pamiętam, z europejskimi magnetowidami.
EAT: No właśnie: na jakiej zasadzie dobiera pan sobie pseudonimy? Są bardzo pomysłowe i niosą ze sobą mnóstwo znaczeń. Jakie związki frazeologiczne łączą je z pańskim prawdziwym nazwiskiem? Przyznam, że taki zwyczaj wyraża niezwykły szacunek do poznawanego świata, ponadto pamięć do wszystkich języków poznanych planet robi wrażenie.
AJO: Najczęściej zdobywam lokalny słownik i wybieram słowo, które najfajniej wygląda. Z czasem uczę się również, co ono znaczy i, tym samym, jak to znaczenie ma się do realiów Derdadoksji. Faktycznie, odkrywam wtedy całkiem nową interpretację swojej osobowości!
EAT: O... Czy to czasem... nie zbytnie zdawanie się na losowość?
AJO: Ależ skąd! To pełne i świadome odwołanie się do wiary waskodontiańskiej, którą tak bardzo szanuję. Jedynie pozorna losowość i bezcelowość zachowań kartek papieru pozwala mi dowiedzieć się tego, czego inaczej bym się nigdy nie dowiedział. Odkrywam, jak niepowtarzalny element waszego społeczeństwa stanowię, jak wiele mnie z nim łączy. Jakie miejsce w społeczeństwie zajmuje u was kaszanka?
EAT: Yyy, no, ważne. Bardzo tradycyjne.
AJO: O, dokładnie. Czyli moja osobowość stanowi ważną i bardzo tradycyjną część polskiej kultury. Wybierając zakorzenione w danym społeczeństwie słowo, sam się w nim zakorzeniam, dowiaduję czegoś o sobie, tego jakim byłbym Ziemianinem i, czasami, jakie kluski bym lubił. Czasami sprawa nie jest tak jednoznaczna, jak na przykład wtedy, gdy trafiłem na jakiś przyimek w języku holenderskim. Nawiązania do mojego nazwiska są natomiast bardzo tajemnicze i niejednoznaczne. Znalezione słowo może oznaczać ich charakterystykę, potencjał, przyszłość... Nie raz się nad tym zastanawiałem, szczególnie, kiedy mam do czynienia z holenderskimi przyimkami.
EAT: Co oznacza pańskie nazwisko w języku Ukulele?
AJO: Ommagha to coś w rodzaju odcienia kolorystycznego. Potocznie przypisuje się go jednemu z izotopów wodoru oraz używa do barwienia darszownikaczy... to jest: zasłonek. Imię Anwol Jeha oznacza natomiast Tego, Który Lubił Układać Różne Rzeczy Alfabetycznie. Nie utożsamiam się z tym znaczeniem zbyt mocno, bo zazwyczaj układam alfabetycznie bardzo konkretne rzeczy.
EAT: Powiedział pan, że poświęca się teraz eksploracjom nieznanych planet.
AJO: O, tak, poznaję ich faunę i florę, ludność, zwyczaje, jedzenie, umeblowanie, a przy tym do wszystkich tych określeń próbuję znaleźć odpowiedniki znaczeniowe.
EAT: To jakieś dzikie planety? Niezamieszkane?
AJO: Wręcz przeciwnie! Nie jestem samobójcą, czy jak to nazywacie, Indianą Jonesem, żeby latać po jakichś dziczach [wysoki dźwięk i klaskanie uszami: wesołość]. Są nieznane tylko dla mnie, tymczasem ogólnie są niekiedy opisane bardzo dokładnie, niekiedy cieszące się paroma szczegółowymi opracowaniami na swój temat. Tyle że... nikt poza specjalistami tych opracowań nie czyta i dopiero kiedy ja je opiszę, znajdę porównania, zaczynają być naprawdę rozumiane, pojawia się jasność tego, co się na nich dzieje.
EAT: Czy nie od tego zaczęła się pańska kariera?
AJO: No właśnie – kiedyś, na Monig Muu 6 zagadał do mnie tubylec i spytał, czy my u siebie też mamy takie duże fanzofrimaktydy. W pierwszej chwili, jak każdy Derdadoksjanin miałem odpowiedzieć, że nie, kiedy się jednak zastanowiłem... Fanzofrimaktydy mają pestki, są chrupiące, rosną wysoko nad powierzchnią i wydają charakterystyczne dźwięki – czyli są nadzwyczaj podobne do derdadoksjańskich jaswidiontów grawicnych. Wy pewnie nie mielibyście aż takiej analogii, bo wasze winogrona są zazwyczaj ciche i nie osiąga dziesięciu kilometrów średnicy, jednak dla mnie była to chwila, gdy pomyślałem: Chwila, przecież to to samo! Więc podjąłem pierwszy krok i powiedziałem, że tak, mamy.
EAT: W ten sposób dostrzegł pan tę przepaść?
AJO: Zauważyłem, że to, że czujemy się sobie obcy, jest wielkim nieporozumieniem, bo bierze się ze szczegółów – inny gatunek, inny kolor, inna struktura futra. Nasze, że tak to ujmę, relacje z tym stworzeniem czy rzeczą, stosunek do niego, odczucia czy funkcje są często niezwykle podobne i to one powinny według mnie wychodzić na pierwszy plan. Nie wszystkie stworzenia we Wszechświecie są tak jak na Ziemi i Derdadoksji, złożone z białek, ale kiedy na jakiejś planecie spotykamy kamienne istoty z piętnastoma nogami, które bronią swoich ludzkich towarzyszy odstraszając intruzów hałasem i gryzieniem, dlaczego by nie nazwywać ich trygononami, czy tam, jak na Ziemi, psami?
EAT: Wydaje się, że jednak biologia i pochodzenie powinny mieć ostatnie słowo, bo to one decydują o tym, że to jednak to nie jest to samo zwierzę.
AJO: Ale dla nas jest! Takie mają miejsce w naszym świecie, tak na nie patrzy nas umysł! Zresztą: dlaczego użyła pani określenia ludzki towarzysz, skoro mowa o innej planecie? Wiele ras tak robi. Powinniśmy używać słowa kosmita, ale w tym kontekście nie pasuje, prawda? W tym kontekście chcieliśmy zaznaczyć, że ta istota pod względem rozwoju jest na równi z nami i moglibyśmy się z nią dogadać, a nie że, jak się to mówi na Ziemi, ma czułki, zielony kolor i mówi ET leci do domu.
EAT: W sumie kiedy spojrzeć na to pod tym kątem, to aż dziwne, że dopiero pan spojrzał na świat w ten sposób.
AJO: Moja teoria jest taka, że większość naukowców to lenie patentowane. Swoją drogą fajne określenie, te lenie patentowane.
EAT: Być może niektórym nie do przyjęcia mogło się wydawać przekształcenie w ten sposób całej książki. Po wprowadzeniu pańskich zamienników powieść traci swoją naturalną, kulturową atmosferę, wywołuje złudne wrażenie, że dzieje się na Ziemi, w znanym otoczeniu, każąc nam ignorować jej prawdziwe pochodzenie.
AJO: A czy nie o to właśnie chodzi? Wbrew pozorom bardzo niewielu kosmicznych autorów pisze fantastykę naukową i, proszę mi wierzyć, oni nie chcą, żeby na wydarzenia, o których opowiadają, patrzeć jak na pozaziemskie dziwactwa. Zrozumiałe, że kiedy pani sięga po historię azjatycką - znaczy: mam tu na myśli Azję w sensie jednego z waszych kontynentów, nie zespół planet orbitujący wokół pewnej niedużej czarnej dziury z centrum Drogi Mlecznej - kiedy sięga pani o taką książkę chce pani poznać inne zwyczaje, wierzenia i wizje świata. Kiedy jednak chodzi o książkę z kompletnie innego świata, w którym taki sam nie jest już nawet kolor nieba i konsystencja morza, w którym naczelni nie mają rąk i nóg, a domy buduje się na czymś, co nazwałbym gigantycznymi drzewiastymi rybami, wtedy utwór nie spełni swojej roli, jeśli nie będzie mogła pani na niego spojrzeć jak na coś ziemskiego.
EAT: Ale przecież pan nie zmieni koloru tego nieba w książce.
AJO: Nie, ale zmienię inne rzeczy, uniknę paru budzących zastanowienie określeń. Nazwę morza bagnami, wspomniane ryby - drzewami... Jakoś tak jest, że Ziemianie bardzo chętnie przyjmują za fakt niebo innego koloru, inne rzeczy, jak skóra czy liście, zresztą też. Widziałem wasze filmy fantastycznonaukowe.
EAT: O? I co pan o nich myśli?
AJO: Wciąż brakuje wam odwagi, ale z każdym rokiem jest coraz lepiej [mruganie ustami: tajemniczość].
EAT: Nie wszyscy wiedzą, że pan nie pisze słowników w powszechnym tego słowa znaczeniu, są to raczej listy opisów wyrazów występujących na danej planecie, rzecz bez porównania bardziej uniwersalna.
AJO: Tak, wiele osób, mających po raz pierwszy styczność z moją twórczością, jest zaskoczonych tym, że nie mogą kupić „gotowca” dla konkretnej planety. Ja im odpowiadam: to nie wykonalne stworzyć każdą możliwą kombinację par planet. I tak mam świadomość tego, jak wiele jeszcze światów musi czekać na swoją kolej, wciąż będąc niedostępnymi dla tłumaczy, który mogliby skorzystać z takiego opracowania. Słowników pisać nie mogę, bo nigdy, pomimo długowieczności derdadoksian, nie zdołałbym opisać nawet jednej planety.
EAT: Jak takie zbiory opisów wyglądają?
AJO: Mam dane słowo, czy to rzecz, czy to żywe stworzenie, i staram się przypisać mu jak najwięcej znaczeń. Począwszy od zwykłych przymiotników i opisów wyglądu, które pomogą komuś dobrać proste porównanie, po funkcjonalność dla dobrania relacji z innymi przedmiotami i mieszkańcami planety, po idiomy i anegdoty, jeśli są. Rozdziały poświęcone bardziej liczącym się słowom, jak na przykład zwierzęta domowe czy rośliny jadalne, potrafią rozrastać się do niemalże opowiadań o historii i kulturze planety. Dobrze, że w czasach książek elektronicznych nie muszę przejmować się rozmiarem, bo mam wrażenie, że niektóre z moich dzieł zapadałyby się pod własnym ciężarem.
EAT: Tak więc tłumacz bierze pana opis dedykowany dla jakiejś planety, wybiera przedmiot i...
AJO: ...i zastanawia się, co mu to przypomina.
EAT: Teoretycznie więc tłumacz jedynie korzysta z pańskich podpowiedzi i nadal sam pozostaje głównym autorem nowego dzieła. A jednak najczęściej widuje się przy nich jedynie pańskie nazwisko.
AJO: To wygląda tak, że mimo tego, iż takie opisy powinny uczynić proces tłumaczenia już zupełnie bezproblemowym, autorzy i tak zwykle mają obawy przed wprowadzeniem swoich własnych propozycji i radzą się mnie nawet przy tym etapie. Tacy autorzy się już przeważnie nie chcą podpisywać. Początkowo sądziłem, że po prostu zapomnieli się podpisać albo ich nazwisko nie mieściło się w jakieś ramce, ale dzisiaj widzę, że to sprawa honoru, autorytetu czy czegoś takiego.
EAT: Być może zdarzyła się, pomimo korzystania z pańskich słowników, jakaś cudaczna pomyłka, po której tłumacze nabrali obaw przed korzystaniem z nich samodzielnie?
AJO: Generalnie nic takiego się nie zdarza, sama pani rozumie, że ciężko się pomylić, kiedy jedynym zadaniem jest przypisanie słowa do danego opisu. Ja natomiast poświęcam kilka lat, znaczy... kilka miesięcy ziemskich, na rozmowy i obserwacje w opisywanym środowisku, wszystko robię po okiem samych zainteresowanych, więc również nie zdarzyło mi się, żeby ewentualne pomyłki osiągnęły miano cudacznych. Przypomina mi się natomiast sytuacja, kiedy jeden z tłumaczy, motywowany jakimś dziwnym pośpiechem, nie zrozumiał określenia mimsmoi neza jardisana. W tamtym kontekście dzieła kalinańskiego znaczyło ono coś w rodzaju pieszczotliwego cukiereczku, jednak tłumacz, prawdopodobnie dlatego, że pochodził z rasy halikatrawiańskiej, która nie pojmuje istoty komplementów, umieścił w tamtym miejscu lokalną, sacharozotwórczą odmianę niezbyt sympatycznych, lawowych ukwiałów. Naturalnie nie pomogło to w zrozumieniu utworu, jednak ja uważam, że wyszło całkiem zabawnie.
EAT: Właśnie – niezwykle dużo wie pan o naszej planecie i jej licznych językach, oczywistym jest więc, że książkę poświęconą Ziemi już dawno ma pan za sobą. Jak pan wspomina chwile tworzenia jej, rozmowy z Ziemianami? Dawno to było?
AJO: Ooo, wspominam wspaniale, choć też bardzo z rozbawieniem. Wiedząc, jak bardzo boicie się przybyszów z innych planet, musiałem przygotować sobie przekonujące przebranie. W szczególności maskę i coś dla poprawienia mojego wzrostu, który, jak na wasze standardy, był dwukrotnie za niski. Miałem więc wybór między sztucznym tułowiem i szczudłami. Wybrałem to pierwsze, ale wyszło na jedno, bo sztuczny tułów też nie potrafił zachować pionu jak należy. W dodatku nie wiem, czy ma pani świadomość, że dziwnie reagujecie na brzuchomówców. Ale i tak najgorzej było z dostosowaniem wyglądu mojego statku kosmicznego. W sumie do dzisiaj nie wiem, czy mi go gdzieś wywieźliście z powodu słabego podobieństwa do lokalnych pojazdów, czy po prostu źle zaparkowałem. Same rozmowy jednak, to czego się dowiedziałem i co widziałem, były jednak niesamowitym przeżyciem. Jesteście otwarci, lubicie się zaprzyjaźnić, nie rzucacie dzidami w tych, którzy nie dorównują wam wzrostem i częstujecie sałatkami – nie ma drugiej takiej planety jak Ziemia. Być może nawet jeszcze do was przylecę, kiedy po parudziesięciu latach zrobię się nieco wyższy.
EAT: Jaka kolejna planeta jest pańskim celem?
AJO: Prawdopodobnie ta, której roślinności właśnie się przyglądam, to jest Anea. Mieszka na niej mnóstwo genialnych pisarzy, jednak ich powieści najeżone są przerażającą terminologią, która przysłania fakt, że to po prostu porastające ją rośliny dziwnie reagują z powietrzem, wymuszając przy okazji szereg reakcji obronnych u jej mieszkańców. Tak naprawdę jest tam przepięknie, nierównomierność powietrza powoduje tęczowe deszcze i efektowne zniekształcenia prawa fizyki, a mieszkańcy są bardzo mili i pysznie gotują. Myślę, że już wkrótce będzie pani mogła zrecenzować któreś z ich dzieł.
EAT: Czyta pan Literatykę?
AJO: Jeśli tylko pozwala mi czas. I wychodzi na to, że bez moich tłumaczeń autorzy też sobie dobrze radzą. Choć zawsze intryguje mnie przekładanie lokalnych roślin jako drzew. W rzeczywistości rzadko mają one korę, niekiedy przypominają ogromne gładkie łodygi jak u waszych tulipanów, niekiedy tylko błonkę oddzierającą powietrze gęstsze od rzadszego, a niekiedy rosną w kierunku przeciwnym do światła słonecznego i wtedy sam osobiście użyłbym określenia gigantyczna pietruszka bez naci.
EAT: Ma pan jakąś swoją ulubioną recenzję? Nie tyle książkę, co sposób, w jaki została opisana?
AJO: Może będzie to stronnicze, ale mnie najbardziej zauroczyła recenzja Kwaśne cienie, jednocześnie subtelna, choć przy tym zdecydowana, ze wdziękiem przeskakująca między pełnią uczuć i przerażeniem, jakie przekazywał autor.
EAT: [szeptem] Tej recenzji jeszcze nie napisaliśmy, przestawiły się panu współrzędne czasu w statku.
AJO: O, no tak. Co rusz mi się to zdarza.
EAT: Hmm... Czy zdarzyło się panu mieć wątpliwości wobec tego, czym się zajął? Czy ci wiecznie niepewni tłumacze, dla których tworzy pan opisy, nie powodują czasem spadku motywacji?
AJO: Jeśli chodzi o nich, wystarczy mi właściwie krótki zamach prawym czułkiem, czyli analogicznie dla was, pacnięcie się w czoło. Kiedy pojawia się wątpliwość, co do sensu, co do tego, czy to co robię jest potrzebne, po prostu lecę na którąś z planet, które kiedyś znali tylko największym specjalistom, a które teraz bliskie są zwykłym ludziom, które mają wśród nich turystów i wielbicieli. Albo po prostu idę do księgarni – zawsze znajdzie się w niej coś mojego.
EAT: Wspaniałym wyróżnieniem było z panem rozmawiać. Dziękuję w imieniu redakcji i czytelników.
AJO: Ja również dziękuję [klaskanie uszami].

poniedziałek, 16 lutego 2015

52.Drugi punkt widzenia” (Esla Gleprrifrormasla Geni)

Z radością przyjęłam propozycję czytelniczki Meg, zawartej pod poprzednim wpisem, dotyczącej wcale niebłahej kwestii porządkowania uprawnień robotów. W poszukiwania utworu zgodnego z opisem zaangażowała się cała redakcja i choć nadal nikt nie ma pewności, czy to na pewno ten, cieszę się, że taka perełka jak Drugi punkt widzenia (zwany też czasem Definicją życia) nie będzie musiała czekać na samym końcu kolejki i podejrzewam, że nie tylko Meg znajdzie tu coś dla siebie.

Mieszkańcy Kwartamu od zarania dziejów kierowali się wrodzoną, łagodną demokracją nieokreśloną przez żadne przepisy, nic więc dziwnego, że kiedy przyszło im opracowywać prawa, którymi miałyby się kierować ich mechaniczne dzieła, wynikom daleko było do perfekcji. Nie pomagały również wszelakie poprawki i uzupełnienia, dochodzące do listy nawet dwa razy do (trzykrotnie krótszego niż ziemski) roku. Właśnie po jednej z nich miało miejsce bezprecedensowe zdarzenie, które wstrząsną robotyczną opinią publiczną i analizatorami sprzeczności psychologicznych w całym ich układzie planetarnym – morderstwo dokonane przez cybota o imieniu Czerdan FR IĘ na jego wiekowym podopiecznym, Milanie zin Wignawwawie.
Klasa FR IĘ oznaczała maszyny pielęgniarskie, słynące z nadzwyczaj dużych uprawnień w kontaktach z ludźmi, którymi się zajmowały - a to za sprawą wbudowanego w nich układu bezwzględnej ofiarności, empatii, bezkonfliktowości i, najważniejsze, całkowitej niezdolności do przemocy. Roboty-pielęgniarze darzyły powierzone im osoby miłością najwyższego stopnia, szczególnym rodzajem troski i wierności. Jak więc mogło dojść do tego, że pozbawił życia kogoś, kogo szanował najbardziej na świecie? Pierwsze oględziny Czerdana obwodów dały jasność co do tego, że nie była to wina usterki. Co więc się stało? Rozwiązanie przyniósł dogłębny przegląd ostatnich rozszerzeń kodeksu prawnego robotów, w szczególności dotyczącego dążenia do zapewnienia towarzyszącym mu istotom żyjącym długofalowego szczęścia. Oraz... zeznania samego zamordowanego, który faktycznie stracił życie, ale w zamian zyskał dostęp do zupełnie nowego świata - wszechwiedzy, nieśmiertelności i wolności od ludzkich ograniczeń, o czym zawsze marzył. Nagle stało się jasne, jak niewielką ceną może być życie wobec zwykłej dla maszyn egzystencji bez niego, ignorowanych dotąd jako jednostki bez samodzielności, opinii, prawdziwych praw i miejsca w społeczeństwie. Motywacje czynu Czerdana są jednak tak samo niejednoznaczne, jak słowa kogoś, kto, choć był człowiekiem, już nim nie jest. Czy ktoś taki może rozumować wciąż niezmiennie tak samo? Czy ma świadomość tego, co go spotkało? Czy miał ją, kiedy jeszcze żył? Pewne jest, że odpowiedzi na te pytania - jakiekolwiek by one nie były - wywołają rewolucję i wprowadzą planetę w zupełnie nową erę relacji ludzi z robotami. Do tego na horyzoncie rysuje się niespodziewane starcie z odwiecznie wrogimi sąsiadami i ich mechaniczną armią, chcącymi wykorzystać chwilową słabość Kwartamu. Nagle okaże się, że tylko specyficzna, pośrednia natura Milana może pozwolić pojąć i przechytrzyć reguły myślowe potrafiących przybrać dowolne formy Mawsian. Najpierw trzeba jednak wygrać ze stworzonym przez siebie mętlikiem prawnym i zakorzenionymi głęboko stereotypami.

Pomimo że nie jest to księga prawnicza, ciężar wywierany roboty przez logikę, której mają się podporządkowywać, czuje się na każdym kroku. Przy czym niewiele ma ona wspólnego z legendarną prostotą praw Asimova. Najbardziej oszałamiają fragmenty o wizytach w poradnio-szkołach robotów, które dowodzą, jak wiele dwuznaczności i pytań pojawia się w komputerowych umysłach po automatycznych aktualizacjach oraz jak bardzo ludzkie zdolności interpretacyjne dzięki nim wykiełkowały. Choć główny wątek o wielopoziomowej walce łagodnego cybota z „systemem” bez wątpienia ciekawi i budzi niepokój do samego końca, równie interesujące są małe potyczki, które stacza każdy inny, choćby najmniej znaczący mechaniczny bohater powieści, żeby zachować spokój sumienia. To właśnie uderza najbardziej - nie lęk przed karą, dbałość o porządek społeczności czy nawet troska o człowieka (wbrew pozorom bliska nie każdemu robotowi), ale spokój surowego, elektronicznego sumienia, zmieniającego się wraz z przepisami, jest tym, co najczęściej decydowało o wyborach mechanicznych ludzi. Nierzadko chęci nie wystarczyły i niemożliwe było działanie zgodnie z daną normą bez złamania innej. Wtedy, choć nikt nie podważa najwyższych autorytetów, wśród robotów pojawiają się ich zwolennicy i przeciwnicy, niekiedy słychać protesty, frustracje, jakby oni sami nie wiedzieli, co się z nimi naprawdę dzieje. To już wiemy jedynie my, gdyż ta, zaszczepiona nieumyślnie i niepotrzebnie, sztuka interpretacji i nieustanne pragnienie poszukiwania właściwej odpowiedzi niespodziewanie zmienia perfekcyjne, potężne maszyny w słabe, wiecznie niepewne i zagubione istoty, jakimi sami jesteśmy. Niezwykłe jest nagle zdać sobie z tego sprawę, podobnie jak z tego, jak wiele o naturze istot żywych może powiedzieć nam obserwacja czegoś, wydawałoby się, skrajnie przeciwnego.

poniedziałek, 9 lutego 2015

51.Nieosiągalny” (Kriwo Ig Gwpt Ig)

Nie ma świata, w którym zbrodnia nie istnieje. Na niektórych planetach zło i przmoc mogą być mniej zauważalne, bardziej dyskusyjne, jednak nie istnieje miejsce, gdzie choć od czasu do czasu trzeba znaleźć i ukarać winnego. Nawet, jak wierzył Siiz Zergd Im, na planecie takiej jak Omnirgniwa, dlatego właśnie został detektywem - bodajże jedynym na tej planecie. Omnirgniwianom zawód detektywa był obcy. Nie rozumieli idei badania śladów, analiz znalezionych przedmiotów i przesłuchań świadków, a dokładniej - nie rozumieli jej sensu, skoro przecież nie było możliwości zatajenia tego, co się zrobiło. Oczywistością była tu telepatyczna wiedza o wszystkich wokół, każdym czynie i planach - cokolwiek pomyślał ktokolwiek z mieszkańców planety, słyszeli to inni, a każdy, kto choćby spróbowałby kogoś skrzywdzić, sam prędko zostałby zlinczowany. Wiedza niedostępna dla Siiza - zmysł telepatii nie rozwinął się u niego, co wymusiło u niego całkiem inny sposób myślenia. Czy jednak jest sens tracić czas na coś, co nie może się wydarzyć?
W pewnym momencie jednak szczęście uśmiecha się do Siiza, a jednoczeście - odwraca od niedowiarków, bo omnirgniwiańskimi Pływającymi Miastami wstrząsa seria morderstw i, ku ogólnemu niedowierzaniu, zabójca jest niewykrywalny. W odizolowanym zespole Miast nie pojawiła się żadna myśl, sugerująca coś na sumieniu, nie wyczuwało się żadnej anomalii - jak to możliwe? Tylko nietelepatyczny detektyw mógł rozwiązać tę zagadkę. I wyglądało na to, że ma naprawdę spore szanse, ponieważ miejsca zbrodni pełne są zdumiewających wskazówek, jakby przestępca wiedział, z kim ma do czynienia... Czy w takim razie można im ufać? To jednak dopiero początek.
Już pierwsze z nich naprowadzają go na przedstawicieli najwyżej postawionej sfery społecznej - Inteligentnych. Cieszący się niezwykłym szacunkiem i zaufaniem wybrańcy o intelekcie widocznym od urodzenia w kolorze skóry, są jednocześnie najbardziej nieznaną i hermetyczną grupą. Pomimo że Siiz otrzymuje od nich zezwolenie na przeprowadzenie śledztwa z ich udziałem, nie może oprzeć się wrażeniu, że to raczej ci inteligentni telepaci śledzą jego, przez cały czas grają, znając jego myśli na wylot, bez przerwy grając i manipulując... Dowody zdają się wskazywać na jednego z nich, stojącego z boku Alwrigra, którego wygląd sugeruje poziom inteligencji, jakiego nikt z Inteligentnych dotąd jeszcze nie miał. Czy jednak to nie złudzenie? Ile w tym prawdy, a ile celowego sterowania nim? Jaki jest cel nieznanego manipulatora, do którego detektyw nie może się dostać, choć bez przerwy czuje jego obecność? Siiz ma świadomość niebezpieczeństwa, ale pomimo że jest tak blisko, jedyne, co może zrobić, to brnąć w nie dalej, bezsilnie starając się cokolwiek zrozumieć oraz znaleźć ślad, co do którego wreszcie nie będzie miał wątpliwości.
Nie ma jednak wiele czasu do namysłu, kiedy giną kolejne ofiary, a niewinni mieszkańcy Miast, nie mogąc opanować ponurych rozmyślań, ściągają uwagę na siebie samych uwagę wyczulonych władz.

Gdy ktoś spoza Omnirgniwy czyta tę książkę, od razu zauważa rozstrzał pomiędzy sposobem opowiadania o telepatycznych zdolnościach mieszkańców a niezwykłej grupie, jaką stanowią Inteligentni. Nie bez powodu - podczas gdy ten pierwszy element stanowi dla Kriwo Ig zwykłą codzienność, o tyle wyróżniający się geniusze to czyste science fiction, efekt fantazyjnej zabawy autora. Trudno powiedzieć, na czym właściwie polega różnica w stylu - wszystkie relacje są pełne szczegółów i naturalności, z łatwością wchodzimy w sytuację zarówno słuchając nierealnych, lekko przerysowanych Inteligentnych, jak i „rozmawiając” z Siizem, który był „głuchy” podobnie jak sam pisarz na starość. Pomimo niezaprzeczalnego talentu Gwpt Ig do czarowania każdym aspektem historii, słynne jest już zabawne wrażenie, że tekst pisały na przemian dwie osoby - co wcale nie jest wadą.
Na Nieosiągalny składa się mnóstwo elementów - od rozwijającej się szybko zagadki kryminalnej, przez odrobinę polityki, po popisy psychologicznych sztuczek - jednak jak zwykle nie pozostaje też w tyle to, na czym Kriwo Ig oparł całą serię o Siizie Zergdie Imie, czyli to, jak trudny do pojęcia i odnalezienia się w nim jest świat dla człowieka tak niekompletnego i odstającego jak główny bohater. Nie jest on typem postaci, która rozpaczałaby nad swoim losem, często nawet widzi swoją przewagę w tym, że inni nie wiedzą, jak go traktować. Kiedy dochodzi jednak do spotkania z superinteligentnymi podejrzanymi, w miejscu ich myśli pojawia się pustka i uczucie, że każdy poradziłby sobie w tym zadaniu lepiej, a później wręcz lęk przed sytuacją, w której się znalazł i tym, czym może się ona skończyć. Przypomina się tu często początkowy motyw kulki telepatycznej, do której Siiz nie ma dostępu, a zawartości której nikt inny nie jest w stanie mu opisać - nie wiedząc, co inni w niej słyszą Siiz wiecznymi domysłami może znaleźć w niej o wiele więcej. Właśnie z powodu tej słabości nikt inny nie dotarłby tak daleko i nie wymyślił nielogiczności, za pomocą której morderca dał się zaskoczyć.
Książka pełna akcji i przewrotnych zaskoczeń, a jednocześnie ukrytej wszędzie głębi, która na długo pozostaje w pamięci.

poniedziałek, 2 lutego 2015

50.Zbyt wiele” (Kasismongowsgrafo)

System dziesiętny odgrywa na Ziemi rolę większą niż w którymkolwiek zakątku Wszechświata, tak więc dziś, na półmetku drogi do pełnej setki, czuję się w obowiązku powiedzieć parę słów i podziękować za zainteresowanie i współtworzenie bloga wszystkim, którzy go czytają. Za nami dokładnie 49 recenzji, podczas których poznawaliście wraz ze mną lunikontańskie Pociangi i dosiadających ich podróżników, mechanikę modlitw na Skiawli, niewidzialnego przyjaciela Nołsy z Raktliwionu Olwigsnego, las myślących drzew na Lapsarze... Nie wiadomo nawet, kiedy to zleciało, prawda? W tym czasie wielu Ziemian poznało obco-planetarne sposoby odczuwania, ideały, historię i rodzaje egzystencji. Cieszę się, że mogę pośredniczyć między Wami, a nieskończoną kosmiczną wiedzą, której sama wciąż jeszcze nie jestem w stanie do końca pojąć - tym samym mogę się uczyć razem z Wami. Mam nadzieję, że Wam się to podoba, bo mnie tak. Bez takich czytelników jak Wy to nie byłoby to samo :) Ponadto, korzystając z tej drobnej okazji, radośnie zapowiadam, że wielkimi krokami zbliża się pierwsza rocznica ziemskiego działu Międzyplanetarnego Przeglądu Literackiego, gdy minie dokładnie 365 dni od momentu, gdy powiedziałam Wam Cześć, a wraz z nią - szykowane z tej okazji przez redakcję wydarzenie-niespodzianka. Wyjątkowy, niedzielny wpis już wkrótce.
Tymczasem - zapraszam na recenzję numer 50, która niewątpliwie na ten majestatyczny numer zasłużyła. Historię o języku, liczbach i... czarnych dziurach.

Nie wszystkie historie muszą zaczynać się na planetach. Niektóre siedliska życia mogły zadomowić się w pozbawionych konkretnej struktury zagięciach przestrzeni, które niczym tunele łączą sąsiadujące ze sobą rzeczywistości. Jedno ze szczególnie skomplikowanych skrzyżowań takich kosmicznych tuneli nosiło nazwę Namjot. W każdej chwili przemieszczały się nim dziesiątki bytów, niekiedy tak różnych od siebie nawzajem, że nawet nie są w stanie się nawzajem zauważyć, a co dopiero zrozumieć. W centrum tego wszystkiego jest miejsce dla ludzi takich jak Eslęl Orino, specjalistów od szeroko pojętego językoznawstwa i jeszcze szerzej pojętej komunikacji międzygatunkowej. Umiejętność znajdywania wspólnej mowy w takich warunkach jest czymś daleko trudniejszym niż gdy w grę wchodzą planety z jednego wymiaru wspólnego wszechświata i wymaga cechy mózgu i zmysłów tyleż pożądanej, co nienaturalnej - zdolności elastycznego dostosowywania się do czasoprzestrzeni. O ile niestabilność struktury całego ciała była charakterystyczna dla każdego mieszkańca Namjotu, o tyle „lepszą wersję” mózgu można było uzyskać tylko w czymś w rodzaju specjalistycznej hodowli na styku kilku światów, bez przynależności do żadnego z nich - co czyni takich tłumaczy istotami bez wszechświata, bez daty urodzin i bez umysłu, ale za to z wrodzonym darem do rozumienia wszystkiego.
Eslęl Orino dobrze czuł się w przypisanej sobie roli - konieczność udziału podczas pośrednictwa między ambasadorami oraz wyłączność na przepisywanie wiedzy z innych rzeczywistości była dla takich jak on powodem do dumy, czyniła cenionym i szanowanym. Zwłaszcza że oprócz rzadko spotykanych talentów komunikacyjnych miał też rękę do całkiem „przyziemnych” dziedzin jak handel i marketing. W przeciwieństwie do większości swoich kolegów po fachu nie czekał biernie, aż prośba odszukania danej informacji do niego przyjdzie, ale sam często wybierał się na wycieczki w poszukiwaniu odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie, która, jak wiedział, w którymś z obcych światów na pewno istniała, a później zwyczajnie sprzedawał znalezisko.
Była jednak pewna tajemnica, która zawsze mu się wymykała - czarne dziury. Potworne kule nie pozwalające się wydostać żadnej informacji i zakrzywiające wszystkie wymiary włącznie z czasem do wnętrza, które nie pozwalało się do siebie zbliżyć, to niewiadoma nie tylko dla naszego Wszechświata - istnieją one wszędzie. Co jest w ich wnętrzu? Dlaczego wraz z tym, czego nie można zobaczyć, zawodzą też metody teorii i dedukcji naukowych? Spragniony sensacji tłumacz jako pierwszy zdaje sobie sprawę, że problem jest właśnie z powszechnie używaną matematyką, która załamuje się po wejściu do krainy nieskończoności. Czy jest inna matematyka? Czy istnieje jakikolwiek sposób, żeby podzielić liczbę przez zero i tym samym dostać się do wnętrza czarnej dziury? Nowy kierunek poszukiwań szybko przynosi efekty, jednak ich rozmiar i skutki nie dały się przewidzieć nawet tak doświadczonemu tłumaczowi jak Eslęl Orino.

Próby zrozumienia, czym są czarne dziury, od wieków prowadziły astronomów, odkrywców i filozofów w nieznane i, pomimo powszechnej już dzisiaj wiedzy na ich temat, prowadzą nadal. Były również pisarskie próby pokonania bariery wiedzy i wyobraźni, które zresztą pojawiały się już na Literatyce (w wykonaniu Horyzontu zdarzeń Mundeno), jednak żadna z nich nie przyniosła one tyle bólu głównemu bohaterowi, co w Zbyt wiele i to właśnie dlatego, że poznał on odpowiedź. Zdaje się być to karą za dociekliwość, która w świecie poza literackim Kasismongowsgrafa sprzeczna jest z naturą tłumaczy, a która każe pchać się bohaterowi w każde miejsce, przed którym go ostrzegają. Goniąc za nieskończoną matematyką nie zauważa, jak bardzo podczas zbliżania się do niej przemienia się jego umysł, jak szybko przestaje rozumieć to, co oczywiste było dla niego w bliższych Namjotowi cześciach wszechświatów i wreszcie: że nie jest już w stanie wyobrazić sobie sensu pytania, z którym tu przyszedł. W świecie Kwadrylionów, w którym dzielenie przez zero ma sens, a budowa czarnych dziur jest prosta, poznawalna i absolutnie przewidywalna, zrozumiałe są tylko nieskończoności i zera, tylko to, czego nie ma i nie powinno istnieć. Nie ma znaczenia że Eslęl Orino może wrócić, że nikt go nie zatrzymuje - nie będzie mógł zatrzymać wiedzy i jasności problemu, gdy jego mózg dostosuje się z powrotem do świata, który zna. I, przy naturalnym dla siebie dążeniu do rozumienia wszystkiego, nie będzie mógł braku tej wiedzy znieść. Zresztą: czy naprawdę znów jest sobą, skoro wie i rozumie mniej niż on sam przed chwilą? A może to wtedy był kimś, kiedy nigdy nie powinien się stać? Jak bardzo może się zbliżyć do rozwiązania, żeby złożyć je w całość?
Nie znam drugiej książki, która tak celnie ukazuje wewnętrzną sprzeczność Wszechświata (tego i każdego innego), przekładając ją jednocześnie na na naszą własną sprzeczność wewnętrzną, tentencje do dążeń, z których jedno ukazuje nielogiczność drugiego, nie dając nam nigdy spokoju. Fantastyczne.