poniedziałek, 29 grudnia 2014

45.Trzeci kierunek” (Ririal Ofliknu Łilimre)

Pomimo że Sylwester jest dla nas wyjątkową, wartą świętowania chwilą, domyślamy się, że w linii czasu nie jest on w żaden sposób wyróżniony. A gdyby był?

Infrastruktura czaso-podróży na Sazunie cieszyła się uznaniem całej galaktyki. Zamiast setek domorosłych wynalazców, montujących swoje wehikuły na szemranych zasadach - spójny system jednego przewoźnika. Zamiast nieprzewidywalnych, rozrzuconych w czasie skoków po continuum - regularne przejazdy bez możliwości zatrzymywania się pomiędzy zatwierdzonymi punktami. Zamiast kłócącej się ze sobą samowolki - markowane nazwiskiem zmiany i skany ich wpływu. Nie było możliwości, żeby wystąpiły komplikacje... o ile wszystko idzie zgodnie z planem.
Iksal Ard Feremw pracował jako zwykły kierowca jednego z czaso-busów, wożąc pasażerów w tę i z powrotem, od Współczesności do epoki, którą u nas nazwalibyśmy Początkami Modernizmu, a którą często odwiedzano z ciekawości ze względu na efektowność budowy pierwszych sieci czasoktrycznych. Zwyczajny rozkład dnia z paroma rutynowymi przystankami zmienia się w koszmar, gdy do kabiny włamuje się szaleniec z pistoletem rozszczepieniowym i żąda cofnięcia się do ostatnich sekund 473. dnia Fioletowego Okresu, która równała się ni mniej ni więcej jak końcowi roku. W ten sposób Iksal trafia do momentu, który wszystkie linie omijały - i od razu dowiedział też się, dlaczego. Po dotarciu do magicznej granicy pojazd natychmiast ugrzązł, blokując się, według przyrządów pomiarowych, nigdzie, na nieskończenie cienkiej przestrzeni między starym a nowym rokiem, w pętli czasowej, która ściąga ich z każdego podejmowanego kierunku. Sytuacja wydaje się beznadziejna, tym bardziej, że kierowca i pasażerowie wciąż mają na głowie szantażystę, który w dodatku prędko okazuje się być kimś o wiele przemyślniejszym niż desperat z bronią, któremu chodziło o coś więcej niż, jak to nazwał, zemstę. Wszystko wskazuje na to, że obcą przestrzeń poza autobusem, do której nikt nie zamierza wychodzić, wypełnia tłum jego kopii, a wkrótce linia przeszłych i przyszłych wydarzeń, choć to niemożliwe, stopniowo zaczyna się zmieniać...

Przyjęło się sądzić, że czas, pomimo ogromnych tendencji do przecinania się i rozwidlania, stanowi ciągłą, pozbawioną dziur strukturę. Sazuniańscy naukowcy upierają się jednak, że istnieją szczeliny, powodowane nierównomiernymi napięciami ścian czasowego tunelu, które pozwalają wybrać drogę inną niż przeszłość lub przyszłość i wyjść... na zewnątrz. Potwierdzałyby to liczne rasy (wspominane nawet u mnie), które dzięki różnorakim zamiennikom, wcale nie potrzebują go do egzystencji. Jedynym problemem jest to, że pomimo rozwiniętego transportu i sieci czasoktrycznej oraz całego sztabu czaso-nurków, badających podprzestrzenną formę tej składowej Wszechświata, takich momentów wciąż nie udało się znaleźć ani obserwacyjnie, ani nawet matematycznie. Nie przeszkadza to jednak tamtejszym pisarzom dobierać sobie wciąż to nowe „czułe punkty czasu” i tworzyć mniej lub bardziej intrygujące historie na temat tego, jak taka sytuacja mogłaby wyglądać. Nieciągłości te wydają się im idealnym motywem przewodnim dla romansów, dokumentów pseudobiologicznych i tłem dla ekstremalnym rozgrywek szachowych, żaden z nich nie może się jednak pochwalić tak elegancką psychologią postaci jak Ririal. Podczas gdy wydaje się nam, że startujemy z nieciekawą grupką nie różniących się od siebie pasażerów, ich tchórzliwym opiekunem i ich wrogiem, złożonym z samych złych cech, z czasem otwiera się przed nami coś zupełnie innego. Trudno właściwie powiedzieć, kto tu jest głównym bohaterem. Czy Iksal, który mimo doświadczenia ma wielkie trudności z poradzeniem sobie z sytuacją i niekiedy jego nerwowość wzbudza większy strach niż wszystko, co powinno? Czy któryś z pasażerów, z których każdy ma własne sprawy i własne podejście do tego, jak patrzeć na wypadek, co prowadzi do coraz bardziej zakręconych i zaskakujących wymian zdań? Czy wreszcie bezimienny terrorysta, którego zamiary sięgają prób znalezienia owej tajemniczej wyrwy w czasie, będącej ścieżką do świata bez czasu, przez chęć zmiany historii korporacji przewoźnika, rządzącej sazuńskimi podróżami w czasie, aż po próby powstrzymania przed tym wszystkim samego siebie z innych czasów? Niby ani razu nie wychodzimy z czaso-busu, niby dzieje się niewiele, ale z samych dyskusji, wyjaśnień i opowiadania postaci o sobie wychodzi tyle, że możnaby obdzielić kilka książek.
Najlepiej po prostu wejść samemu do środka tego wszystkiego i spróbować zastanowić się, jak i dokąd prowadzi droga, wychodząca znikąd.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

44.Świąteczna historia Frankilano” (autor nieznany)

Bardzo serdecznie przepraszam Czytelników za wielkie opóźnienie :( Ja napisałam recenzję na czas, ale Blogger żadną siłą nie chciał załadować strony dodawania nowego wpisu i wyszło jak wyszło...


Z czym mi się kojarzą Święta, hmm...

Równikowe tereny planety Parsika porasta gigantyczny las. Tam, gdzie zaczynają się grube na setki metrów gałęzie, powierzchnia chowa się pod szerokimi konarami, a powietrze przypomina niekończące się drewniane tunele. To właśnie ten las jest celem corocznej wędrówki mieszkańców Kasztori Writ, jednego z miast położonego w północnych krainach. Obchody Końca Roku zgodnie z tradycją są dla nich okazją do wyrażenia miłości i szacunku wobec swoich rodziców, których obdarowują owocami jego drzew, wielkimi ciemnoczerwonymi wiśniowicami.
Jeden obrót Parsiki dookoła słońca trwa trzydzieści razy dłużej niż u nas, więc jest to rzadkie wydarzenie, ponadto sama wędrówka, pomimo iż świąteczna, rozpoczynana jest wiele lat. Nic więc dziwnego że wielu z podróżujących ma tremę co do tego jak wypadnie przed dawno niewidzianymi najbliższymi. Zwłaszcza główny bohater, Frankilano, który ma zobaczyć las dopiero po raz pierwszy, jest szczególnie przejęty i bardzo obawia się o to, jak poradzi sobie z transportem większego od siebie owocu. Wokół panuje radość, niosą się kolędy i opowieści o świątecznych bohaterach, a z nieba padają, niczym płatki śniegu, duże zielonawe krople lekkiego metanu. Chłopakowi nie udziela się jednak ta atmosfera i wciąż nie daje spokoju, co będzie, jeśli ta jedyna, pierwsza wyjątkowa szansa się nie powiedzie. Czy rodzice mu wybaczą? Czy nie sprowadzi na nich jakiegoś nieszczęścia?
Wkrótce niestety ma okazję się o tym przekonać - parę dni po opuszczeniu owocowej części lasu, dochodzi do małej katastrofy i wielka czerwona kulka spada mu z pleców w przepaść. Pozostaje mu teraz trudny wybór pomiędzy powrotem z pustymi rękami, a samotną drogą po kolejnego wiśniowica. Na szczęście ma też przyjaciół, którzy nie pozostawią go samego z tym smutnym dylematem...

Wiśniowice weszły w tradycję Parsiki tak głęboko, że nikt już nie pamięta, że ich nasiona trafiły tu w zasadzie całkiem niedawno, przypadkiem, z przelatującej obok komety. Do tego ich zaborczy rozrost wzbudzał przez pierwszą dekadę straszny chaos, grożąc objęciem nie tylko pustynnego równika, ale i reszty kontynentów. Na szczęście okolice stref umiarkowanych okazały się zbyt chłodne, a owoce nowych drzew wzbudziły zachwyt, objawiając się po raz pierwszy w samo święto, w południe, gdy słońce wkraczało w nowy rok. Odtąd świat Parsikian się zmienił, przeformowało się znaczenie ich legend, a część z nich w ogóle zaniknęło, jeśli nie było w nich miejsca na motyw leśnego owocu. Tym samym obchody Końca Roku stały się dwuetapowe i przy okazji zyskały na energiczności i uroku. Najpierw młodsza część społeczności udaje się całymi dziesiątkami w radosną podróż do niezwykłej puszczy, umilając sobie czas błyskaniem widocznymi z daleka barwnymi światełkami, które w ich sposobie porozumiewania są odpowiednikiem śpiewu i opowieści. Po powrocie natomiast wszyscy wspólnie przygotowują z wiśniowic sto potraw, a z ich skórek wycinają latawce i sukienki, czego też nigdy dotąd nie było. Barwność i euforię z zakończenia długiej ciemnej zimy, można porównać w zasadzie tylko do ziemskiego Sylwestra w Rio de Janeiro.
Świąteczna historia Frankilano jest jedną z bezimiennych bajek, powstałych tuż po rozszerzeniu tradycji, opowiadanych światełkami podczas wędrówki do lasu wiśniowców, a spisanych dopiero przez niejakiego Pei Lohni Licze. W odróżnieniu od samych obchodów mocno zauważalne są jej spokój i ciepło, w dodatku skontrastowane z niepokojami głównego bohatera, z punktu widzenia którego zawsze się ją opowiada. Nie jest to dziwne, jeśli wie się, że (w sumie podobnie jak u nas) celem tych opowiastek było nie zabawianie, a raczej przekazanie pewnej nauki, która podczas przy tej okazji może się nam przydać. Frankilano bardzo dobrze wpisuje się w kanon wiernego syna i dzielnego ucznia, choć wciąż jeszcze targanego zagubieniem, który dla Parsikian jest bardzo związany ze świętem Końca Roku. Pomimo tego, że jest to w zasadzie dzień ich rodziców (a także dziadków), to właśnie dla ich dzieci jest to sprawdzian dojrzałości i nabierania świadomości tego, co naprawdę chcą dać innym i jak rozumieją miłość oraz to, że im na kimś zależy.
W sam raz na nasze Święta i do tego daje do myślenia.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

43.Powrót do domu” (Noa Izgża Umarżiwse)

Z tutejszymi historiami bywa tak, że opowiadam jak gdyby nigdy nic, wierząc, że sami się zorientujecie w regułach przedstawianego świata; bywa też, że paroma wyjaśnieniami wprowadzam Was do niego, kiedy nie jest tak prosto. Decydowanie o tym jest zadaniem o tyle odpowiedzialnym, że być może to, co napiszę poprowadzi Was nie tylko przez dalszy ciąg recenzji, ale i przez sam utwór, który przecież (poza bardzo charakterystycznymi wyjątkami) objaśnień oczywistości nie zawiera. Tym razem jednak, pomimo wyraźnej konieczności objaśnienia sprawy, nie będę mogła za wiele podpowiedzieć. Pomimo trzykrotnego przeczytania książki (nie licząc wielokrotnego jej kartkowania), przeanalizowaniu paru innych źródeł i zasięgnięcia porad kolegów z redakcji ogarnięcie logiki zjawisk rządzących czasem na Iżumiraknie w większości nadal pozostaje poza zasięgiem moich możliwości.

Tym, w co wprowadzają nas już pierwsze słowa, jest przebudzenie - coś absolutnie niespotykanego. Iżumiraknianie są pozbawieni naturalnej umiejętności zasypiania, natomiast ta, którą sami stworzyli, wymaga harmonii, tego, żeby za każdym razem cały naród zasypiał i budził się jednocześnie, grupowo, jakby był jedną, śniącą osobą. Nie ma tu żadnej zależności od okresu obrotu planety wokół gwiazdy, który mógłby sterować ich dniem i nocą, za to planeta w jakiś szczególny, fizykochemiczny sposób uzależniona jest od ich snu. Cały świat pogrąża się w półczasie - dziwacznym psychograwitacyjnym fenomenie, który jest niezbędny umysłom mieszkańców do zasypiania, i który rozciąga sześć godzin iżumirakniańskiej nocy na kilka dni. Tym razem jednak przebudzenie nie dochodzi do skutku. Pewna młoda lunatyczka nie wróciła nad ranem do domu, odrywając się od ogólnej spójności, i półczasu nie można opuścić.
Nie znaczy to bynajmniej, że nie można w ogóle wstać z łóżka, co muszą w odpowiedzi na sytuację zrobić naukowe służby bezpieczeństwa, w tym - Merdin i Tandrel, detektywi zajmujący się sprawami niedomknięcia przebudzeń. Pozornie wszystko funkcjonuje tak, jak zawsze, ale wyczuwalnie bardziej ociężale, powoli, jakby nieprzezroczyste powietrze nabrało nagle nowej masy i grawitacji. Rzeczywistość, wciąż wymieszana z ich myślami, jakby jeszcze spali, nie nadaje się do życia, zakrzywiając ruch, dźwięk i wspomnienia. Nie będzie łatwo znaleźć winnego we mglistej, nierealnej atmosferze, a już na pewno - szukać wiarygodnych, pewnych śladów, które nie będą złudzeniem ich własnej nieprzytomnej psychiki. Co jednak, jeśli im się nie uda i przeciążony półczas wreszcie utraci kontrolę nad rzeczywistością? Nikt nigdy tego nie doświadczył i nie chce się o tym przekonać.
Szybko okazuje się, że zaginięcie dziewczyny wbrew początkowym przypuszczeniom nie było przypadkiem. Komuś bardzo zależy, żeby zablokować planetę we śnie. Komu? Trochę potrwa, zanim uda się zauważyć flotę obcych statków na niewyraźnym niebie i zorientować się, gdzie regularnie znikała porwana. Ten moment wrogowie będą próbowali wykorzystać na lądowanie i inwazję, na szczęście sami nie docenią potęgi półczasu...

Coś zbliżonego do półczasu występuje także choćby w wyższych warstwach atmosfery gwiazd neutronowych, których niewiarygodna prędkość obrotu powoduje niespotykane zmiany w zachowaniu czasu. Jednakże pomimo iż podobieństwo dotyczy zaledwie „rozciągliwości” czasu, nie mając żadnego związku z jego niewyobrażalnymi właściwościami psychicznymi, to i tak miliony lat mniej lub bardziej praktycznych rozważań największych umysłów Wszechświata zdołały zrobić z niego jedynie niewielki użytek. Nigdzie organicznych relacji z czasem nie udało się rozwinąć do tego stopnia i na taką skalę jak na Iżumiraknie, jak to widać w Powrót do domu, gdzie są one jakoby naturalnym skutkiem chwiejnej czasoprzestrzeni planety. Nic dziwnego, że przed wydaniem tej książki mało kto wierzył, że takie osobliwości mogą gdzieś stanowić codzienność. Umarżiwse był pierwszym, który podjął się przedstawienia tak różnorodnych i barwnych opisów zmiennej rzeczywistości, niedostępnej dla szerszej widowni, i tego, czym ona jest dla przyzwyczajonych do półczasu ludzi. Co ważne jednak - autor nie widzi w swoim świecie tylko potencjału astrofizycznego i materiału do analiz, dzięki czemu nawet nie rozumiejąc, jakie są zasady działania tego, o czym czytamy (jak w moim przypadku), wiemy, co się dzieje i nie przeraża nas głębia tego zjawiska. Zresztą - dla pisarza nie to jest najważniejsze. Obok naukowych fantazji mamy doskonale wplecione w nie elementy porywającej akcji, obyczaju, kryminału, a nawet trochę komedii i romansu, które nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że Umarżiwse poradziłby sobie nawet startując z bardziej zwyczajnej planety. W końcu jego pierwszym zamiarem było zdobycie serc współmieszkańców z Iżumirakna. Jak widać, przypadkowo udało mu się o wiele więcej.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

42.Życie i twórczość Nikolasa Waazona” (Estra Pagani)

Posiadacze nazwiska rodowego Waazon słyną z nieprzeciętnych charakterystyk i pamiętnych biografii. Mieszkający w położonej na południu łotewskiej wsi Nikolas Waazon, brat niesamowitego Kolonasa Waazona, całkowicie wpisywał się w tę regułę. Tak jak wspomniany Kolonas zapisał się w historii jako legendarny łotewski komandos, któremu w całej jego karierze, spadochron nigdy jeszcze się nie otwarł, tak też Nikolas jest znany jako kompozytor, który w całej swojej karierze nie skomponował ani jednego utworu. Ta drobna niedogodność nie stanęła jednak na przeszkodzie jego krytykom oraz bardzo licznym fanom, którzy docenili subtelność i wyszukanie dziesiątków sonetów, oper i baletów, które by stworzył. Jego symfonie cechowałyby się starodawną elegancją, a jednocześnie ich nastrój z wyjątkową lekkością docierałby do każdego słuchacza, przed którym otwierałaby się głębie emocjonalnych przeżyć i niuanse dekadenckich wzruszeń. Jako jeden z najbardziej utalentowanych autorów nawiązałby do mistrzów renesansu i romantyzmu, wzbogacając brzmienia klasycznych stylów muzycznych, a wielu z nim nadając całkiem nowy kierunek. W jego bogatym dorobku, który by miał, gdyby poświęcił mu życie, nie brak byłoby dzieł wybitnych i bliskich każdemu miłośnikowi muzyki klasycznej. Nic zatem dziwnego, że Nikolas Waazon stał się wzorem dla wielu obiecujących kompozytorów, którzy również zdecydowali się wnieść swój wkład do tej wzniosłej dziedziny sztuki, nic nie robiąc.

Estra Pagani był zafascynowany osobą Nikolasa. Jeszcze zanim wyruszył w kosmos z zamiarem popularyzacji jego działalności, zyskał miano jedynego recenzenta i analizatora tej nadzwyczajnej sztuki. Z każdej strony książki przebija pasja i zaangażowanie, z jakimi Pagani prześwietlał kolejne tendencje, znaczenia i szczegóły w budzących zachwyt melodiach, które jego idol mógłby mieć na myśli, gdyby cokolwiek skomponował. Niezrażony tym, iż notatki biograficznych sugerują, że sam zainteresowany najprawdopodobniej nie odróżniał fletu od wiolonczeli, Pagani wykonał tytaniczną pracę, zbierając i porządkując dzieła, które powstałyby w poszczególnych okresach życia i rozwoju artysty. Cierpliwie odsłania przed nami ukryte w nich niekończące się metafory, wśród których nie brakowałoby odniesień zarówno do prywatnych wzlotów i upadków Waazona i jego dzieciństwa, jak i lokalnej kultury, dążeń patriotycznych, mniejszości narodowych i stanu duchowego całego świata. Liczne cytaty fragmentów paryturowych podkreślają zręczność i wyczucie, jakie wyrażałby Nikolas w swoich rękopisach. Jednakże na tych przykładach Pagani tłumaczy nam, oprócz swego podziwu, także swoje uwagi i wątpliwości co do prawidłowości wybranych tonacji, od których Waazon by zaczynał, a które poprawiałby wraz z nabywaniem wieku i doświadczenia.
Nie jeden znawca sztuki zaczął swoją przygodę w ziemską klasyką właśnie od Życie i twórczość Nikolasa Waazona, ucząc się na jej podstawie muzycznej wrażliwości i krytycyzmu, a często znajdując w takim rodzaju komponowania swoje miejsce. Co prawda wielu z nich nie przekonuje kompozytor, który nie komponuje, i często odnosiło się do analiz Paganiego ze sceptycyzmem. Wielu komentatorów niższych lotów chciałoby po prostu usłyszeć opisywane utwory „na własne uszy” i tak ocenić ich jakość, tak też nie godzą się przyjmować zdolności muzycznych Waazona jako fakt. Aczkolwiek szerokie grono jego fanów, a także liczne rasy, w szczególności te, dla których prawdopodobieństwo i czas były sprawami względnymi, niezmiennie przyznaje mu rację, twierdząc, iż w istocie Nikolas takie dzieła mógłby stworzyć, gdyby tylko to zrobił.
Warto dać się poprowadzić temu najbardziej spostrzegawczemu z interpretatorów i pozwolić sobie przybliżyć nieobjawiony talent łotewskiego muzyka. Podobnie jak przybliżył tę postać wielu już obcym cywilizacjom, które bez jego charyzmy i poświęcenia pewnie nigdy nie dowiedziałyby się, że Nikolas Waazon nic nie napisał.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

41.Ucieczka z kosmosu” (Kwiin Lonial)

Do pewnego momentu astronomia nie zajmowała specjalnego miejsca w cywilizacji planety Ijknont, rozwijając się po prostu jako nauka o najbliższych gwiazdach i ich układach. Także potencjał astronautyki nie cieszył się zainteresowaniem u mało ambitnych i flegmatycznych istot - pomimo dość znacznych postępów technologicznych, w tej konkretnej dziedzinie pozostawali w tyle za ziemską Ameryką połowy XX wieku. W zasadzie skupiano się tu tylko na tych naukach i wynalazkach, które mogły lękliwym Ijknontianom w jakiś sposób ułatwić życie lub też uchronić przed szeroko rozumianym niebezpieczeństwem. Te bardziej rozwojowe czy nawet rozrywkowe tkwiły na dalszym planie, co jednak nie znaczy, że nie rozwijały się w ogóle.
Fangenaworl zajmował się czymś, co możnaby nazwać astromatematyką - noce spędzał na obserwacjach nieba, a w dzień starał się wyliczyć zasadę rządzącą rozkładem kosmicznych fal elektromagnetycznych. Na Ijknont panowało przekonanie o jednolitości Wszechświata, która ogólnie rzecz biorąc zakładała, że gwiazdy niczym się od siebie nie różnią, a cała ciemność poza nimi stanowi idealną próżnię. Uczony prędko doszedł do wniosku, że jest to nieprawda, jednak pod koniec kompletowania dowodów zauważył coś o wiele ciekawszego. Po kilkudziesięciu miliardach lat świetlnych od niego liczba gwiazd gwałtownie wzrastała i dochodziła do gęstości, której nawet nawet on nie przewidywał. Obliczenia przestawały się zgadzać, zwiększało się natężenie anomalii przestrzeni, a fale elektromagnetyczne uginały w nienaturalny sposób. Czyżby Wszechświat miał granice?
Wiadomość o rewolucyjnym odkryciu rozchodziła się początkowo spokojnie, wraz z tomami publikacji Fangenaworla, a potem - wzbudzając coraz większą sensację i ogarniając kolejne państwa jak burza. Niedowierzanie mieszało się z przerażeniem. Czy to możliwe, żeby stabilny i niezmienny, jak się wydawało, kosmos, okazał się w rzeczywistości niedoskonały i skończony? Czyżby dobrze im znane, pewne otoczenie było tylko małą skupiskiem wydzielonej przestrzeni? Sam naukowiec był zdumiony lawiną wydarzeń, którą spowodowała jego obserwacja. Ludzie nie rozumieli, dlaczego jakaś tajemnicza siła odgrodziła ich od tego, co znajduje się poza Wszechświatem, co za nią stoi i co ona zamierza. Nie pomagały wyjaśnienia innych astronomów i fizyków - z dnia na dzień wzrastała wszechobecna panika, powodowana przez niepewność najbliższej przyszłości. Wreszcie protesty dotarły do rządu, zarażając grozą najwyższe szczeble władz. Tam po wielu godzinach gorączkowych przemyśleń i narad podjęto decyzję o budowie pierwszego w historii ijknontiańskiego świata wehikułu, który umożliwi im wydostanie się z Wszechświata. Do udziału w tworzeniu projektu i budowie wyznaczono między innymi oczywiście Fangenaworla...

Rola Fangenaworla w tej historii początkowo wydaje się banalna, ale szybko okazuje się, że tylko on traktuje fakt, który poznał, czysto naukowo. Pozostali Ijknontianie, nieprzywykli do myślenia oderwanego od codzienności, bardziej abstrakcyjnego, dostrzegli w nim zagrożenie, które ich ogranicza, i zamach na swoją wolność. Kosmiczna cecha przestrzeni, będąca bez znaczenia dla ich życia i przyszłości, stała się nagle czymś bliskim, realnym, i im bardziej trudnym do pojęcia i niejasnym, tym bardziej sprawiającym wrażenie czegoś, czemu należy się przeciwstawić. Niezwykłą ironią stało się to, że istoty, które całe wieki strach trzymał blisko ziemi, tym razem pcha je w daleką przestrzeń. Tylko Fangenaworl, jako przedstawiciel nielicznych ijknontiańskich naukowców, ma świadomość tego, że granica kosmosu jest rzeczą niemal abstrakcyjną i prawdopodobnie nie można jej tak po prostu przekroczyć. Podobnie jak tego, że już samo dotarcie tam nie jest wykonalne, w szczególności dla technologii, która nigdy dotąd (nawet pod postacią samolotu!) nie wzbiła się w powietrze.
Najciekawszą rzeczą, oprócz zdumiewającej (a niekiedy zabawnej) reakcji społeczeństwa, jest właśnie ta rozterka głównego bohatera. W przeciwieństwie do tłumów, przyzwyczajony jest właśnie do myślenia kategoriami teorii i wzorów, co sprawia, że nie jest mu łatwo przejść do działań bardziej "praktycznych". Na szczęście i wśród nie-naukowców znajdują się myślący ludzie, z którymi odkrywa, jak można znaleźć wyjście z problemu w ten sam sposób, w jaki się on pojawił...
Gdy parę wieków* temu Kwiin Lonial pisał Ucieczkę z kosmosu, jego zamierzeniem było przede wszystkim zażartowanie sobie z bojaźni jego współrodaków, która hamowała ich rozwój i odkrycia. Nie miał przy tym pojęcia, że naukowy element jego dzieła okaże się proroczy. Dziś, kiedy skończoność Wszechświata jest już faktem ogólnie przyjętym nawet na naszej planecie, odbiór utworu się trochę zmienił. Niezmiennie jednak pozostaje ciekawą i nieco wstrząsającą opowieścią o dziwactwach natury stworzeń myślących.


_______________
*A pamiętajmy, że w porównaniu z ziemskimi wiekami te ijknontiańskie są jakieś dwanaście razy dłuższe.