poniedziałek, 28 września 2015

84.Operator koparki” (Flejła Ih Jokkgiindorf)

Niektórzy myślą, że takich miejsc, jak planeta Tangreala, nie ma. Że sytuacje, gdzie każdy, dosłownie każdy, posiada nieograniczoną moc, gdzie znajomość magii jest czymś zupełnie pospolitym, gdzie nasza naturalna wewnętrzna energia pozwala nam latać, teleportować się i unosić przedmioty myślą, a ewentualne starzenie się i śmiertelność jest kwestią jedynie naszej woli, kończą się i zaczynają na baśniach i naprawdę nie mogłyby istnieć. Tymczasem Tangreala istnieje, a wraz z nią ludzie, tacy jak Joiwilio, dla której nieskończoność możliwości jest czymś pospolitym, codziennym, a przez co już trochę nudnym i nieciekawym. Fruwając między chmurami i dla zabawy wzbudzając wir powietrzny często zastanawia się, czy faktycznie ci „inni” ludzie, z innych światów, o których słyszała, tego nie potrafią? Pracują nie tylko po to, żeby zyskać sławę, spełnić swoje marzenia i pomagać innym, ale też po prostu żeby móc żyć? Odczuwają strach, niepewność co do swoich sił?
Jako doświadczona dziennikarka, na co dzień relacjonująca bieżące wydarzenia rozrywkowe, miała świadomość, że nie każde zjawisko, choć prawdziwe, musi od pierwszego wejrzenia mieścić się w jej głowie, tym bardziej ta wizja zafascynowała ją, zachęciła do zadawania pytań i coraz dłuższych rozmyślań. Na przykład zawody budowlane – niby banalne, a jednak wyjątkowo trudne do wyobrażenia, gdy mieszkania na Tangreali budują się niemalże same, możliwe do ułożenia z piasku i gliny choćby przez dziecko, bez żadnego trudu i w czasie błyskawicznym. Bez supermocy każdy element budowli trzeba by podnosić jeden po drugim, poświęcić mu cenną chwilę ze swojego skończonego życia, przez co coś, co tutaj nie znaczy wiele, na innych planetach musiałoby mieć niezwykłą wartość, być niemal czymś w rodzaju sztuki. Joiwilio ani się obejrzała, jak zaczęła marzyć o poznaniu właśnie kogoś takiego. Nigdy nie czuła się wyjątkowa, na Tangeali wszystko, co robiła i czego doświadczała, mogło zdarzyć się każdemu, dowolną ilość razy. Tymczasem teraz mogła wyobrażać sobie, jak późną nocą po bardzo wysokim rusztowaniu do jej okna wspina się taki budowlaniec, wchodzi do jej pokoju i poświęca ten czas tylko jej, uznając ją za na tyle wyjątkową, żeby oddać jej część swojego życia, której już niczym innym nie będzie mógł zastąpić...
Wtedy właśnie dziennikarka dowiaduje się, że na Tangreali, po drugiej stronie planety mieszka od jakiegoś już czas zwyczajny śmiertelnik z innego świata, wraz ze swoją koparką, której wykorzystaniem wzbudza w okolicy podziw i zdumienie. Joiwilio postanawia oczywiście przeprowadzić z nim długi wywiad...

Tangreala nie jest oddzielona od reszty Wszechświata i turyści odwiedzają ją znacznie częściej niż tutaj sugerowano, mimo to nie było wcześniej lepszej książki przybliżającej sobie nawzajem dwie skrajności, a przy tym tak pomysłowej i intrygującej, podkreślanej elementami romansu i dramatu. Flejła Ih Jokkgiindorf, jako Tangrealianin wychowywany przez parę „przyjezdnych” pozbawionych supermocy, nie miał problemów, żeby przedstawić Joiwilio i Drawida Tokarskiego jako równych sobie, o wzajemnym szacunku, może nawet lekko na niekorzyść tej pierwszej, co dotychczas dla przekonanych o swojej wyższości Tangrealian było nie do pomyślenia. To dziennikarka, nastawiona zdecydowanie na pozytywne doświadczenia, ma w największym stopniu okazję do zmiany swoich światopoglądów, uświadomienia sobie, że ograniczone możliwości i śmiertelność niosą ze sobą nie tylko większą wartość i poszanowanie życia, ale także bezsilność i rozpacz, kiedy już ktoś je traci. Tokarski, który opuścił swoją planetę nie bez powodu, musi się najpierw oswoić z zachwyconą jego osobą kobietą i wprowadzić ją w świat pełen bólu, smutku i tęsknoty za tym, czego się nie da już naprawić. To wprowadzenie potrzebne jest większości czytelników z Tangreali, jako sposób na nauczenie ich odpowiedniego sposobu patrzenia na ich powolnych i nazbyt lękliwych sąsiadów. Dopiero wtedy może pojawić się prawdziwe zrozumienie i miejsce na bliższe poznanie, wieloznaczny flirt, a także szczegóły działań budowlanych przeprowadzanych za pomocą koparki, na których Joiwilio tak zależało. W tej późniejszej, wesołej i bardziej beztroskiej części historii to Tokarski uczy się czegoś od Tangrealianki, nareszcie zaczyna rozumieć, co tubylców w jego pracy tak intryguje i zadziwia. Dla niego samego koparka i praca na niej była już jedynie smutnym sentymentem, który sam z siebie nie miał wartości i był jedynie nudnym przerzucaniem piasku z miejsca na miejsce. Joiwilio swoim romantycznym i nieco dziecinnym podejściem otworzyła mu oczy na to, co sama odkryła wcześniej, a z czego już sam po własnej tragedii przestał zdawać sobie sprawę – że wszystko, za co zdecyduje się zabrać, obdarza wartością i że każda chwila w jego życiu jest cenna. A także na inne rzeczy, w tym miłość, która wydaje się być bardziej wartościowa i szczera, kiedy towarzyszą jej ograniczenia, wybory i świadomość, że możemy stracić ukochanego albo nie mieć czasu, żeby naprawić pomyłki. Rzeczy, dzięki którym Tokarski nauczył się cenić nawet swoją tęsknotę za rodzimą planetą i dzięki którym Joiwilio zauważyła, czego jej od zawsze brakowało.
Bardzo ładna książka, złożona ze sprzeczności – tak charakterów i konieczności życia, jak i skrajnych emocji, między którymi co chwilę przeskakuje, podkreślając jednym znaczenie drugiego, śmiesząc przez łzy i udowadniając, że ostatecznie wszystko ma jasne strony.

poniedziałek, 21 września 2015

83.Naprawdę niezapomniane przeżycie” (Zagrwiar Enpjo)

Miasta planety Ektoplse należą do jedynych w swoim rodzaju. Nie ma nic zaskakującego w pomyśle, by swoje domy budować z roślin, kwiatowych pręcików i żywych łodyg, co innego jednak, jeśli rośliny te samoistnie wytwarzają światło. Z rodzimej gwiazdy, małego czerwonego karła, dochodzi go bardzo niewiele, co sprawia, że liściaste konstrukcje są praktycznie jego jedynym źródłem, co czyni je promieniejącym, neonowym odpowiednikiem naszego Las Vegas. Ektoplsiańscy projektanci prześcigają się w artystycznym wykorzystywaniu tego faktu, do perfekcji doprowadzając umiejętność stabilnego składania ze sobą kruchych elementów i minerałów, łączenia wzorów i kolorów oraz podkreślania drobnych szczegółów. Dech zapierają zarówno wysokie proste wieżowce o białych ścianach i miękkich barwach, jak i zwisające z wysoka jaskrawe okrągłe lampiony, upstrzone pasemkami i plamami. Za każdym razem wzrok oczarowują warkocze płatków, rozstawienie jarzących się traw i kompozycje punktów przebijających się przez półprzezroczyste ściany liści, zmieniając ulice Ektoplse w artystyczne wystawy delikatnych układanek, z łączącymi je girlandami kwiatów i kwitnącymi ponad nimi gałęziami.
Przyznać jednak należy, że o ile sami mieszkańcy Ektoplse szczerze uwielbiają roślinne właściwości, które czynią ich planetę wyjątkową, przyzwyczaili się już do nich dawno i nie poświęcają tyle uwagi, co odwiedzający ich licznie turyści. Wielu z nich, tak jak właśnie Zagrwiar Enpjo, poszukuje nowych i ambitniejszych sposobów na odbiór tego rodzaju sztuki, który pozwoliłby na nowo ją docenić. Pomimo istnienia dziesiątek metod interpretatorskich, opartych na rysowaniu domów, dotykaniu ich ścian i odwzorowywaniu ich oświetlenia za pomocą równań optycznych, Zagrwiar Enpjo odnalazł się dopiero w próbowaniu ich pod względem smakowym. W pewnym momencie ruszył w podróż, by przemierzać świat na pieszo i podgryzać kolejne napotkane konstrukcje, oceniając je, ucząc się i szukając wciąż nowych relacji aromatycznych. Ceniony zarówno przez zwykłych ludzki, jak i wielkich krytyków, a jednocześnie niezwykle kontrowersyjny, zdobył sławę jako ktoś, kto zrewolucjonizował branżę budowlaną i dał całkiem nowe spojrzenie na dobrze znaną architekturę.

Autobiografia Zagrwiara Enpjo zdaje się być jednocześnie kulinarnym przewodnikiem turystycznym, jak i powieścią przygodową. Z jednej strony opowiada on o smakach, z jakimi słynne ektoplsiańskie budowle pozwoliły mu się spotkać, z drugiej – wiele miejsca poświęca próbom surwiwalowego przedostania się do owych budowli, kiedy ich mieszkańcy nie zachwyceni jego działalnością tak jak zazwyczaj. Pojawienie się Zagrwiara Enpjo nieraz budziło liczne obawy, w szczególności w kwestii niebezpieczeństwa zaburzenia ładu kompozycyjnego danej struktury kwiatowej i zniekształcenia estetycznej spójności, przez co często nazywano go bandytą i szarlatanem, i to pomimo jego zapewnień, że zamierza ugryźć jak najmniej.
Wrogie przyjęcie co prawda nigdy nie zniechęcało Ektoplsianina, który uważał sztukę i kontakt z nią za wartość zasługującą na każde poświęcenie (także poświęcenie samej sztuki dla kilku gryzów), często jednak sprowadzało na niego kłopoty. Jedną z zapadających w pamięć historii jest ta poświęcona starej i jednej z najpiękniejszych konstrukcji artystycznych, Płomieniowi Króla Jangi Worgi, stanowiącemu jedną z czterech wieżyczek kompleksu pałacowego. Dobrze zapowiadający się fortel z przebraniem się za wędrownego ekonoma zmienił się w dramatyczną ucieczkę przez większością straży, architektami, ogrodnikiem oraz szajką złodziei, przeprowadzających akurat napad na pałac. Podobnie przy Krysztale Księżycowej Wody, Czerwonej Pachnącej Ziemi i Bieli Zieleni Czerni, gdzie mieszkańcy wyskoczyli na niego z ektoplsiańskim odpowiednikiem wideł. To jednak tylko zwiększało rozpoznawalność jego nazwiska, liczbę czytelników jego kolejnych recenzji kulinarnych oraz fanów, już nie tylko na jego rodzimej planecie. Jego działalność znalazła również wielu naśladowców, rozwijających zapoczątkowane przez idola podejście, wgryzając się w architekturę i dzieląc się między sobą wrażeniami, i to co ciekawe niekoniecznie tam, gdzie twory mieszkalne nadawały się do jedzenia. Tym, który najbardziej z nich wszystkich zasłynął, był Jajgoh z Ugiarii – prawdopodobnie tym, że budynki na jego planecie nie tylko były trujące, ale do tego jeszcze dość szybko uciekały, co wpłynęło na rozwój nowej dyscypliny sportowej.
Można powiedzieć, że każdy, kto zetknął się z Zagrwiarem Enpjo, wyniósł ze spotkania z jego niezwykłą osobą i jego pracami coś dla siebie. Dla jednych stał się inspiracją twórczą, inni odnaleźli swoje powołanie w ogrodnictwie, niektórzy ruszyli jego śladami na poszukiwanie przygód, nie mówiąc już o tych, którzy stwierdzali, że nie chcą mieć z tym szarlatanem nic wspólnego i pogoniliby go widłami. Ponad wszystko jednak, choć sam autor zdawał się o tym nie myśleć, jego odważny, absurdalny punkt widzenia zmusza nas do oceny, zastanowienia się nad tym, co nam samym podoba się (lub nie) i uświadomienia sobie, czego sami oczekujemy po tym, co nazywamy sztuką. I może też będziemy mieli ochotę jej szukać.

poniedziałek, 14 września 2015

82.Rozwiązanie” (Deginean Lips 180)

Bywa, że rozwiązania nie ma. Jednak niestety samo to, że ono istnieje, a nawet, że wie się, co należy zrobić, żeby do niego dojść, nie musi oznaczać, że jest ono łatwe do osiągnięcia. Eohianie przez większość swojej nowożytnej historii zmagali się z problemem wynalezienia sztucznej inteligencji, na które to badania w pewnym momencie rządy bardziej ambitnych krajów zaczęły przeznaczać więcej funduszy niż na którekolwiek inne wynalazki razem wzięte. Wiara w potęgę samodzielnej istoty o nieskończenie inteligentnym umyśle była tak zadziwiająca. Myślące automaty miały zapewnić sukces na wojnie, w ekonomii, być genialnymi psychologami, doradcami i opiekunami. Jednocześnie o osiągnięciu tego celu marzyli nie tylko najwyżej postawieni, ale także zwykli obywatele, którzy obserwowali rozwój wydarzeń z ciekawością i, nawet jeśli nie do końca rozumieli ich doniosłość, przekonaniem, że sukces naukowców odmieni ich życie. Jednak dopóki na scenie eohiańskiej bioinformatyki nie pojawił się Sil Siwreig 39, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielkiego zadania się podjęto. Jako pierwszy był w stanie rozpisać neuronową zdolność samoświadomości na liczby i ilość jednostek obliczeniowych, a każdy rodzaj doświadczenia na moc elektryczną, co nareszcie dawało realną wizję tego, co należało skonstruować. System mający pomieścić imitację życia miał zająć nie jeden potężny komputer, nie układ komputerów, ale układ setek układów o powierzchni przekraczającej powierzchnię całej planety. Było to nie do uwierzenia, jednak ilość dokumentacji, analiz i złożoność równań potwierdzała, że Sil pracował nad równaniami niemal całe swoje życie i teraz jest całkowicie pewien swoich wniosków, a przy tym wydawało się, że zależy mu na tchnięciu życia w maszynę bardziej niż komukolwiek innemu. Wyglądało na to, że jedyną szansą na spełnienie marzenia Eohian jest podporządkowanie mu całego świata, zmiana wszystkiego, co znają i całego ich życia.
Zdecydowano się podjąć to wyzwanie – rządy ośmiu krajów połączyły swoje siły i odtąd miasta, lasy i pola zaczęła zarastać sieć przewodników łączących jeden ginący w chmurach słup serwerów z kolejnym, sięgając wyżej niż jakikolwiek drzewostan. Układy procesorowe pokrywały całe wtopione w ziemię strefy mieszkalne, zwieszały się grubymi pękami nad wąskimi ścieżkami, przysłaniając światło w dzień i błyskając lampkami w nocy. Ciekawość i upór była jednak większa niż zmęczenie i lęk przed niepowodzeniem, i wszyscy zgodnie pracowali, żeby zmienić planetę w jedną wielką świadomą istotę, która miała być pierwszą z całej serii myślących maszyn – w końcu wszyscy pragnęli tego samego. Wszyscy... za wyjątkiem samego Sila, który ukierunkował obliczenia na swój własny cel, zamierzając nadać otrzymanej świadomości pewną bardzo konkretną formę...

Fajne jest tutaj to, że nasze podejście do Sila cały czas się zmienia – najpierw widzimy go jako budzącego podziw altruistę, potem, kiedy ujawnia się, że ma on „własny plan” zaczynamy postrzegać jako czarny charakter, wreszcie, poznając prawdę, gubimy się całkowicie. W pewnym momencie, nie wiedząc o nim jeszcze nic, wydaje się, że wiemy o nim wszystko. Patrzymy z niepokojem, gdy naukowiec okazuje niechęć w tłumaczeniu zasad działania swojego projektu, ogarnia nas groza przy jego samotnych wypadach do głębokich podmiejskich piwnic, o których nikt nie ma pojęcia. Wydaje się, że Sil ukrywa się zarówno przed innymi Eohianami, jak i przed czytelnikiem. Z czasem da się zauważyć, że jest to nie tyle lęk przed odkryciem tego, co planuje, tylko wstyd przed tym, co już się wydarzyło, przed przeszłością, która będzie się za nim ciągnęła i o której nie będzie mógł zapomnieć, dopóki jej nie naprawi. Tak naprawdę obudzenie świadomości w komputerze, które dla innych ma być początkiem, dla niego będzie zakończeniem – początek był bardzo dawno temu. Sil naprawdę poświęcił większość życia badaniom sztucznej inteligencji, ale początkowo była to w większości inteligencja prawdziwa, żywa, której potencjał cyfryzacyjny analizował. Wtedy jednak nie zajmował się tym sam – we wszystkim pomagała mu Jigge 207, dziewczyna równie błyskotliwa i jeszcze bardziej marząca o sławie niż on. I, jak dzisiaj uważał, niestety, niezwykle ufna wobec niego i jego talentu. Tamto doświadczenie robili właśnie w tych piwnicach, banalne doświadczenie, które dopiero miało otworzyć drogę do kolejnych, doświadczenie, które powinien przeprowadzić na czymś innym, ale Jigge była przekonana, że zadziała. Odczyt, cyfryzacja i ponowne wgranie... I zarazem stało się ostatnim, które pamiętała, a raczej jego początek, bo jej świadomość nie wróciła już do niej z powrotem w formie zdolnej do funkcjonowania. Potem były lata samotnych, rozpaczliwych eksperymentów już z jej nieświadomym udziałem, które miały naprawić to, co tamten jeden zepsuł – bez skutku. Ostatecznie Sil doszedł do wniosku, że jedyną możliwością ożywienia dziewczyny będzie wgrać jej umysł całkiem na nowo, z czegoś co sam stworzy od początku z tego, co niegdyś podczas nieudanego doświadczenia zapisało się w jego komputerze. Czy raczej – co stworzą według jego instrukcji inni ludzie, bo jak sam zrozumiał, naturalna inteligencja to nie jest coś, co można odtworzyć i zapisać na jednej maszynie liczącej. Ale czy tym razem się uda? Z czasem, kiedy system zaczyna funkcjonować, dochodzi do pierwszej rozmowy – ale czy naprawdę elektroniczny twór może być tym samym, co prawdziwa, żyjąca osobowość? I czym stanie się to, co pozostanie w mechanicznym mózgu, kiedy Jigge zostanie już odłączona? Wszystkiego będzie można się dowiedzieć, jeśli tylko ktoś nie zinterpretuje coraz bardziej obsesyjnej zawziętości Sila jako zagrożenia, co, jak widać po czytelnikach, nie jest wcale takie trudne...
Komputery naśladujące człowieczeństwo, miłość, do której mogą prowadzić tylko liczby i wszechobecny niepokój, czym to wszystko się skończy. Smutne i zaskakujące.

poniedziałek, 7 września 2015

81.Przeszłość, wierność odtwarzania i sens” (Ginioiniilka)

Gdybyście mogli kiedyś zobaczyć miasta kolonii Oneonu, zachwycilibyście się – wielkie, srebrne wieżowce i oplatające je niekończące się sieci szklanych tuneli metra wywindowane aż do rozgwieżdżonego kolorowo nieba, bez jednej nieidealnej rysy. Pierwsze wrażenie nie myliło – świat ten wyprzedzał tysiące innych pod względem umiejętności zdobywania wiedzy, panowania nad planetą, ułatwiania życia i poszerzania możliwości umysłu. Postęp, jaki kolonizatorzy poczynili od nawiązania pierwszego kontaktu z pierwszymi, dość prymitywnymi mieszkańcami, robił wrażenie po dziś dzień. Dopiero głęboko, bardzo głęboko w sercu tego wszystkiego tkwiło coś nieprawdopodobnie bardziej starego i niepozbawionego wad. Było to coś oczywistego, a jednocześnie nadzwyczaj mało znanego, coś, czego nikt nigdy do końca nie miał ochoty wyjaśniać.
Nikt niepowołany nie poznał jednak istoty rzeczy, dopóki pewien rdzenny mieszkaniec planety, która nazywała się Zilz, pewnego dnia nie usłyszał w przepełniającym powietrze motywacyjnym prądzie informacyjnym pogłosu myśli swojego rodzica. Było to coś bardzo delikatnego, niewyraźnego, zaledwie odcień w barwnym szumie opisów, dzienników, map, obliczeń, dyskusji i elaboratów, charakterystyczny sposób myślenia wykrywalny jedynie dla kogoś bliskiego, takiego jak Ohksi, który w dodatku zaraz rozmył się, jakby nigdy go nie było. Nie byłoby to dziwne dla Zilzianian, którzy cudze myśli potrafią odczuwać i odtwarzać jak swoje własne poprzez samą obecność czegokolwiek związanego z daną osobą, nawet jeśli przyczyna tych myśli znajdowała się bardzo daleko. Jak jednak zrozumieć obecność rodzica bohatera, skoro ten ktoś już od dawna nie żyje? Zwłaszcza w prądzie informacji, w którym mogłyby się pojawić najwyżej myśli o nim, nie jego własne? Czy mogło to być tylko złudzenie?
Ohksi zaczyna szukać i z rzeczy zwyczajnych, spotykanych na co dzień, przechodzi stopniowo do takich, o których niemal nikomu nie wolno było wiedzieć i których sam pewnie wolałby nigdy nie poznać. Nagle, paroma sprytnymi oszustwami i niespodziewanymi pytaniami odkrywa, skąd biorą się nieskończone treści, z których wielu autorstwa nikt nie znał i które wydawały się być raczej wyciągnięte z najdawniejszej historii Zilzu, pomimo że wciąż tworzone na bieżąco i na nowo. Oczywiście natychmiast znajdują się ci, którzy nie chcą, by ktokolwiek wiedział tyle, co oni, i którzy zamiast tego postarają się, żeby Ohksi dołączył do swojego cudownie odnalezionego rodzica...

Opiekunowie kultury Oneonu dobrze wiedzieli, kiedy okres w ich historii był czasem największego rozkwitu, dobrobytu i współpracy, oraz wiedzieli, co zrobić, żeby najprostszą drogą do niego powrócić i stan ten utrzymać. Magraoneona sprzed piętnastu tysięcy lat, z której wyruszyli pierwsi podróżnicy, była punktem zwrotnym w swojej historii, w którym pchnięto do przodu więcej niż kiedykolwiek dziedzin nauki, dokonano przełomowych wynalazków, dopracowano system społeczny, zbadano nowe kontynenty i ocalono setki istnień przed kataklizmami. Pojawiło się bezpieczeństwo i nowe możliwości, które sprawiły, że ludziach zaczęła błyskawicznie rozwijać się niespotykana wcześniej ciekawość, zaufanie i pragnienie pomagania sobie nawzajem. Mniej więcej dzięki temu również w tamtym czasie powstał pierwszy układ sygnałowy, który stał się kumulacją całego tego okresu. Dzięki niemu każdy mógł podzielić się swoją refleksją, zaproponować swój nowatorski pomysł i zostać wysłuchanym na równi z każdym. Już sama niezwykła atmosfera tej zbiorowej pracy, otwartości i wpływu na otaczającą rzeczywistość wywarła, przenikając umysły Magraoneonian, mocny optymistyczny wpływ, prowadząc ich do kolejnych kamieni milowych.
Nie trzeba było długo czekać, jak zdolni naukowcy znaleźli sposób na podróże międzyplanetarne i w ciągu jednego stulecia większymi lub mniejszymi grupkami rozproszyli się po Wszechświecie. Niestety, tam jednak zasięg transmisji sygnałowych nie dochodził, czego Magraoneonianom prędko zaczęło brakować. Z pomocą przyszli im tubylcy jednej z odwiedzonych planet, którzy, zafascynowani przybyszami, zaproponowali, że przy pomocy swojej umiejętności odtwarzania cudzych myśli, chętnie wcielą się w największe umysły świata swoich gości, odtwarzając na nowo ich tok rozumowania i bieg historii, a tym samym – pomogą rozkręcić na nowo myślowy prąd motywacyjny.
Tylko że później coś zaczęło iść nie tak. Oneonianie, jak zaczęła mianować się nowa nacja, nie miała aż tyle z charakteru swoich przodków i woleli biernie korzystać z ich osiągnięć w celu dalszych postępów, zamiast je współtworzyć. Początkowo skromna, kilkudziesięcioosobowa pomoc Zilzianian czyniona z uprzejmości przeszła stopniowo w coraz szersze, bardziej zorganizowane grupy pracownicze, w których odtwarzający cudzą osobowość właściwie stawali się naśladowanymi osobami, żyjąc w otoczeniu cudzych przedmiotów i w imitacjach miejsc, w których niegdyś pracowali słynni Magraoneonianie. Kiedy i to dla chciwych Oneonian okazało się nie być wystarczające, a jednocześnie zmęczeni Zilzianianie zaczęli się upominać o prawo do własnego życia, wybuchła wojna domowa, której efektem było to, co znalazł Ohksi – niepamięć i nieświadomość własnej tożsamości. A wszystko to działo się w podziemiach zachwycających miast, prawie na oczach żyjących w pokoju zwyczajnych Oneonian i Zilzianian...
Ginioiniilka, jako jeden z kolonizatorów, bardzo ubolewa nad tym faktem. Oczami głównego bohatera pokazuje nam wszystko – od dobrych konsekwencji pomysłu, których potrzeba wydawała się do pewnego stopnia usprawiedliwiać początki, po rozpacz i krzywdę, której już nie dało się cofnąć.