poniedziałek, 25 sierpnia 2014

27.Udźwiękawianie” (Jagnis Zoi Dżagrafis)

Pewnego razu, podczas samotnego spaceru po rzadziej uczęszczanych rejonach lasów niciowych, mały mieszkaniec planety Łion natrafia na tajemniczy, niespotkany nigdy dotąd melodyjny dźwięk. Chwilę wsłuchuje się w niego, jednak pomimo coraz większych starań nie potrafi ustalić, co jest jego źródłem, ani jakie zwierzę czy instrument mogłoby go wytwarzać. W żadnym miejscu lasu melodia nie była głośniejsza niż w innych, nie płynęła z żadnego konkretnego kierunku i nie ustawała. Chłopiec odnosił wrażenie, że to same cząsteczki powietrza ją powodują stykając się ze sobą, że unosi się ona podobnie jak zapach czy pyłek w przestrzeni.
Po czasie porównywalnym do naszego tygodnia spotykamy naniebnego konstruktora-artystę, który rozbijając bloki wędrujących w atmosferze wysepek natrafia na cały dźwiękowy bąbel. Po wejściu do niego Łionianin również słyszy unoszącą się wokół melodię znikąd, głośną i wyraźną, która milknie jak ucięta nożem po minięciu granicy bąbla. W kolejnych dniach zwiększa się liczba osób, które doświadczyły niezrozumiałego zjawiska - w lasach, w wodzie, z czasem wreszcie coraz głębiej w miastach, tunelach szybkiego ruchu, między poziomami budynków i nad drabinami komunikacyjnymi dla pieszych. Krok po kroku mieszkańcy orientują się, że nie są to omamy pojedynczych z nich, że pojawiający się w coraz większej ilości dźwięk słyszy każdy, zawsze ten sam układ dźwięków, tak samo bezźródłowy i nieuzasadniony. Z coraz większym lękiem obserwują postępujący proces pochłaniania ciszy przez melodię, zdając sobie sprawę, że nie znają ani jej pochodzenia i przyczyny, ani sposobu na powstrzymanie tego, co się dzieje.

Do czego może doprowadzić wszechobecne pojawienie się dźwięku, który nic nie znaczy, niczego nie przekazuje, nie zapowiada? Dżagrafis odpowiada: do wszystkiego. Łionianie szybko przechodzą z tępego zdziwienia do działania - służby wydzielają podejrzane miejsca, opracowują statystyki i pomiary, rozpoczynają się badania, a media błyskawicznie nagłaśniają sprawę, zbierając świadków i podejmując pierwsze próby jej wyjaśnienia. Wszystko po to, by dać obywatelom poczucie kontroli nad sytuacją i ukryć wrażenie bezsilności wobec tego, że tak naprawdę nic się nie zmienia. Zagadkowa melodia nie reagowała na ich protesty, zdawała się być obojętna, oderwana od wszystkiego, na co mieliby wpływ. Mimo to istniała, a to według twórców kolejnych teorii wystarczyło, żeby w bliższej lub dalszej przyszłości jej obecność nabrała sensu. Czy to kosmiczni najeźdźcy chcą przejąć władzę nad ich umysłami? A może to efekt zamachu na ekosferę planety? Czy może wszystko to zwidy spowodowane trującymi oparami lub zarazkami? Łionianie niebywale chętnie uciekają przed faktami w wyjaśniające je tłumaczenia, pasujące do siebie opisy powstawania dźwięku, jego działania i toku myślenia tych, którzy go stworzyli. Ale co, jeśli tak naprawdę nie ma żadnych autorów? Żadnego celu, przyczyny, planu, któremu można zapobiec? Jeśli oprócz łagodnej muzycznej ekspansji nie dzieje się dosłownie nic?
Mało kto jak Dżagrafis potrafi ukazać dziwaczność natury stworzeń myślących. Wystarczy, żeby coś nie pasowało do ogólnego sensu, znanej wszystkim codzienności, nie było logiczne czy użyteczne, żebyśmy sami wmówili sobie zagrożenie, zobaczyli w nieznanym coś, przed czym musimy się bronić i walczyć, co budzi w nas lęk, choć nie widzimy ataku. Nie ma znaczenia, jak duży problem jest to od strony fizycznej - wystarczy samo nierozumienie, by nasz umysł, postrzegający jako część siebie cały otaczający go porządek, zaczął oszukiwać nas wrażeniem osaczenia i zmuszał do pustych poszukiwań. Sens jest tym, co zdaje się trzymać nas przy życiu - kiedy coś w nim przestaje działać, przestaje działać także nasze poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Stąd cała paranoiczna przemiana mieszkańców Łionu od obojętności przez zdziwienie po przerażenie i histerię jak z najokropniejszych horrorów, która zmieniła w ruiny wspaniałą cywilizację, a niedobitkom kazała uciekać w przestrzeń kosmiczną. Przywodzi to na myśl fabuły książek ziemskiego pisarza, Stephena Kinga, pozbawione jednak tego najważniejszego ostatniego elementu, który wynurzał się z mgły i którego można się było bać naprawdę. U Dżagrafisa próżno szukać takich usprawiedliwień i to jest naprawdę straszne.
Dla wielbicieli gier psychologicznych i powieści grozy, które choć tak fantastyczne, wydają się przestrzegać nas samych przed tym, co mogłoby się wydarzyć. Historii mrożących krew w żyłach, choć niezwykłych, bo spowodowanych przez niewinną melodię, która, jak tylko sam autor miał odwagę przyznać, była naprawdę piękna.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

26.Złodziej króliczków*” (Zi Irmak)

Tak naprawdę książka Irmaka nazywa się inaczej, powinnam przetłumaczyć jej tytuł raczej jako Kłótnia trzech planet. Po przeczytaniu jej nie potrafiłam jednak oprzeć się sentymentowi - wszystko wskazuje na to, że jej główny bohater był jednym z największych dziecięcych ulubieńców mojej młodszej siostry. Do dzisiaj wspominam jej zachwyty jego pokręconymi przygodami oraz to, jak na sylwestrowy bal wypchała sobie kieszenie i rękawy długiego płaszcza pluszowymi króliczkami, obwieszczając, że ona będzie Złodziejem Króliczków, ale w żaden sposób nie potrafiłam skojarzyć, skąd ten motyw się wziął. A tu proszę...

Ów główny bohater, Mari Nerti, pochodzący z Fenus zawodowy złodziej za usługach króla i międzyplanetarny podróżnik, już w pierwszych zdaniach opowieści otrzymuje list-zlecenie. Nie od swojego pracodawcy, więc nie ma przymusu przyjmowania go, jednak jego zainteresowanie wzbudziło dość skomplikowane tło całej sprawy (oraz spora zapłata). Wszystko kręciło się wokół wspomnianych króliczków. Dawno temu, z powodu sporów na wyższych szczeblach władzy, planeta, z której pochodziły, Sawlinia, znalazła się w niełasce króla planety Logmarr. Ten ostatni postanowił dokonać nietypowej zemsty za niedotrzymanie słowa - zbudowana przez jego naukowców maszyna odsysała z atmosfery każde nasionko, z jakiego mógł się rozwinąć nowy króliczek. Sawlinianie nie byli tak wyedukowanym narodem jak ich oponenci i nawet dostrzegając ten fakt, nie zdawali sobie sprawy, że króliczków może u nich kiedykolwiek zabraknąć, a jeśli nawet - jak bardzo opłakane skutki będzie to miało dla ich ekosfery. Dopiero dziś, kiedy wszystkie stworzonka przepadły i ich planecie grozi zagłada, zdecydowali się zwrócić o pomoc do najsłynniejszego złodzieja w lokalnej grupie układów słonecznych, żeby zdobył dla nich okazy odhodowane na Logmarrze.
Ostatecznie Mari Nerti decyduje się podjąć wyzwanie, jednak w przeciwieństwie do proszących o ratunek ma świadomość, że nie będzie ono łatwe. Po pierwsze - czy aby na pewno gatunek, który rozwinął się na nowej planecie, będzie mógł jeszcze w im pomóc? Fenusianin spodziewa się też, że potomkowie króla Logmarr tylko czekają na kogoś, kto spróbuje pokrzyżować ich mściwe plany. Czarne chmury nadejdą jednak również ze strony, z której wcale ich nie oczekiwał – okaże się, że król jego własnej planety, Sigs Jakri, miał swój udział w historii z króliczkami i nie ucieszy się na wieść, że jego najlepszy człowiek postanowił się w nią wmieszać. Jest coś, dzięki czemu stworzonka mogą doprowadzić jego panowanie do upadku - ale czy ktokolwiek oprócz samego zagrożonego ma właściwie o tym pojęcie? Na szczęście o wiele bardziej skore do współpracy będą same króliczki, które pomimo że się zmieniły, nadal mogą zdziałać bardzo dużo.

Może zaskakiwać, że książka pozornie przepełniona tak misternymi, zaskakującymi intrygami mogłaby się spodobać kilkuletniemu dziecku. Niepotrzebnie - jest to jeden z tych utworów, w których każdy widzi to, co chce i co lubi. Pomiędzy kolejnymi retrospekcjami i wskazówkami przeprowadzają nas pełne charakteru, zapadające w pamięć postaci, jaskrawo reprezentujące planetę, z której pochodzą. Główny bohater, jako typowy Fenusianin (i typowy złodziej), kombinuje, oszukuje, wszędzie doszukuje się drugiego dna i zawsze udaje, że wie mniej niż w rzeczywistości. Jednakże humor i ironia, z jaką sam podchodzi do siebie i swoich pokrętnych i nie zawsze krystalicznych działań, wzbudza sympatię i dodaje mu uroku, które wyróżniają go na tle innych mieszkańców jego planety i nawet na jego popisy tchórzliwości każą patrzeć z uśmiechem. W przeciwieństwie choćby do Sigsa Jakri, który choć od strony osobowości wydaje się być niekiedy lustrzanym odbiciem Mari Nerti, budzi niechęć, lęk i od pierwszej chwili, gdy poruszył temat niegdysiejszych poczynań Logmarran, zdaje się mieć z tym coś wspólnego. Co tylko potwierdzają sami Logmarranie, niezmiennie od dziesięcioleci chciwi, egocentryczni i kłótliwi, którzy niekiedy sprawiają wrażenie, że nie zrobią nic, jeśli ktoś mądrzejszy im tego nie zasugeruje.
A króliczki? One są najciekawsze i o nich opowiedzieć najtrudniej, bo efekty międzyplanetarnej metamorfozy autor ujawnia stopniowo, niepozornie zarówno dla czytelnika, jak i głównego bohatera. Mari Nerti nie wiedział, co zastanie, i faktycznie nie były to te same bezwolne, ufne stworzonka, o jakich dowiadywał się z listu i na jakie bez wątpienia wychowałaby je Sawlinia. Niewiele też jednak wzięły od wywyższających się Logmarran, choć zyskały swego rodzaju tupet i spryt, który nie raz przydał się Mari Nerti. Nie był to jednak tupet i spryt właściwy dla istot inteligentnych - takich cech zdawały się niekiedy nie posiadać w ogóle, jakby przedkładając nad troskę o siebie i swoje zdanie coś, o czym nie powinny wiedzieć. Sam Mari Nerti, choć miał z tymi postaciami styczność od prawie połowy książki, nie był w stanie do niczego porównać ich osobowości, tego, dlaczego chciały go słuchać lub nie, albo czemu się bały. On i zdumiewająca magia króliczków mogłaby z powodzeniem przysłonić każdemu dziecku wszystkie podchody, zdrady i pułapki, których od pierwszych stron nie brakowało na drodze zawodowego złodzieja. Tak samo jak paranormalne dywagacje usuną się w cień, kiedy spróbujemy nadążyć za jego tokiem myślenia i zagłębimy się w pełen niuansów świat przekrętów i manipulacji.
Niesamowitą frajdą było dla mnie to czytać i na nowo poznawać niezrównanego Złodzieja Króliczków. Myślę, że i wam się spodoba, czegokolwiek byście się po tej opowieści nie spodziewali.


_______________
*Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, nie możemy mieć do czynienia z typowymi przedstawicielami rodzaju Sylvilagus. Tym bardziej, że z wyglądu i tego, jak się rozwijają, podobne są raczej do ziemskich ukwiałów. Jednakże z jakiegoś powodu najchętniej podkreślanymi przez autora cechami tych istot są długie narządy słuchowe (w liczbie około dwudziestu sześciu) i mięciutkie futerko. Chętnie to podłapali nie tylko twórcy licznych ekranizacji, jak i tłumacze właśnie, bez dłuższych wyjaśnień oddając tę rolę mniej rozwiniętym cywilizacyjnie mieszkańcom swojej planety o długich uszach i uroczym wyglądzie. Nic więc dziwnego, że w ziemskiej przyszłości sprawa jest jasna i nie tylko Jan Kaszanka przyrównuje je do naszych królików. Mogę więc powiedzieć, że tak się po prostu utarło.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

25.W jedną stronę” (Was Woagnerkonistrajanotta)

Niebo nad Lunikontem tym różniło się od nieba ziemskiego czy dowolnego innego, że nigdy nie stało puste. I nie chodzi tu o chmury czy księżyce, które tu nie przyciągały większej uwagi. W najwyższych partie atmosfery Lunikontu żyły niespotykane nigdzie indziej stworzenia o wyglądzie gigantycznych, ciągnących się na kilometry dżdżownic, zwanych Pociangami. Plątanina nieustannie poruszających się, wędrujących stworzeń zasnuwała całe niebo i była stałym elementem świata Lunikontian, choć nikt na dole nie miał pojęcia, czym dokładnie są oraz skąd i dokąd wędrują. Po maleńkich towarzyszących im punktach i ich spokojnym zachowaniu rozpoznawano jednak, że są to istoty pokojowo nastawione - tymi "punktami" byli Lunikontianie, którzy zdecydowali się opuścić ziemię i spędzić resztę życia wśród dziwacznych Pociangów. Czasami ktoś z dołu dostrzegał na niebie swojego brata czy kuzyna, nie miały jednak sensu próby nawiązania kontaktu. Podobnie jak nie miałoby sensu oczekiwanie na powrót tej osoby - proces samonapełniania powietrzem był nieodwracalny i, umożliwiając życie w niebie, na zawsze odcinał od życia na powierzchni.
Główny bohater, Dimk Demansionarasowaktaktaloter, być może nigdy nie miałby bliższej styczności ze podniebną częścią społeczeństwa, gdyby nie drobny incydent, w którym jego ojciec przypadkowo obraził pana ich osiedla, Kra Kromiktowatolimijaka. W ramach zadośćuczynienia i tym samym uratowania rodziny przed wyeksmitowaniem ze społeczności, rozsądny i niezbyt przebojowy młodzieniec musi przenieść się do świata Pociangów. Co ma tam robić dalej? Nawet Kr nie wie, jakimi regułami się on rządzi, jakie dążenia i potrzeby wymusza u swoich mieszkańców, jakimi uczuciami darzą się oni nawzajem i jakie grożą im niebezpieczeństwa. Dimk już wkrótce miał się tego dowiedzieć...

Pierwszym autorem, który oparł swą powieść na próbie odgadnięcia, co dzieje się nad powierzchnią rodzimej planety, był niejaki Ban Banktawolinatorsasaddow i on też dał początek całemu gatunkowi z ogromnymi dżdżownicami w roli głównej. Pociangitony, bo tak się dzieła z tego gatunku nazywają, zdumiewają różnorodnością utworów, które mieszczą się w tej grupie -znajdziemy tu zarówno spokojne "kino drogi", zakładające, że istotą życia w przestworzach jest podziwianie okolic z grzbietów przyjaznych zwierzaków, jak i pełne dynamizmu i wojowniczości dzieła, kojarzące się z naszymi bajki o podbojach kosmosu czy westerny. Nikt, kto pozostał na ziemi, nie ma pojęcia, co znalazłby pod chmurami, więc każda z odpowiedzi jest dobra, każdemu autorowi wolno interpretować nieznany świat po swojemu.
Pomimo śmiałości, której od czasu pierwszego Tam, gdzie kwitną chmury, przez dość krótkie lunikontiańskie stulecia nabrali autorzy, i nowych perspektyw, które dzięki tej śmiałości się pojawiły, Was wraca do założeń, które postawił sobie Ban. Pociangi w jego historii nie są ani potworami, z którymi trzeba walczyć, ani pradawnymi bogami, od których zachcianek zależy bieg wszechrzeczy, nie są też jednak jak zwykli ludzie. Sztuką jest wzbudzić zaufanie, przyzwyczaić do siebie, zbliżyć się i nie odstraszyć, tymczasem jest to konieczne, bo w przeciwieństwie do nich napompowani Lunikontianie, w przeciwieństwie do samych dżdżownic, nie mogą unosić się o własnych siłach bez końca, potrzebują oparcia wielkich władców nieba, bez których zwyczajnie spadną. Ciągnący się bez końca, bujający niczym łódka grzbiet staje się miejscem odpoczynku, podróży, spotkań i zawierania nowych znajomości, całym mikroświatem, gdzie stykają się najróżniejsze osobowości, które z jakiegoś powodu na dłuższą lub krótszą chwilę zdecydowały się ze sobą mieszkać.
Tu jednak Was rozstaje się z sielankową wizją Bana i kontynuuje poszukiwania, przed którymi tamten się zatrzymał. Czym właściwie są Pociangi? Jaka energia lub ambicje nimi kierują? I po co ten ich, zdaje się, bezsensowny podniebny ruch? Na jednym z podróżujących stworów, na który trafia Dimk, wszyscy zdają się znać odpowiedź - każdy inną. Większość uważa je za myślące istoty, są jednak tacy, którzy uważają je za maszyny. Paru widzi w nich przyszłe wcielenia ich przodków, a dla niektórych filonaukowców to jedynie zagubione w polu magnetycznym planety elektroniczne złudzenia, którym tylko zbite wokół nich cząsteczki powietrza nadają kształt. Co jest prawdą? Gdzie i w jaki sposób jej szukać? Dla Dimka nie ma to jednak znaczenia, nie przyleciał tu forsować się z faktami, a jego myśli biegną całkiem innymi torami niż u pozostałych. Co dzieje się z jego rodziną? Czy jego czyn wystarczył, żeby zadowolić Kra? Czy wszyscy już są bezpieczni? Nie wiadomo, czy to jego smutek i tęsknota, czy zwykły przypadek sprawiają, że pewnego dnia, gdy Dimk budzi się na grzbiecie samotnego Pocianga, udaje mu się zobaczyć przejście w niebie, którym podniebne zwierzęta wędrują do innych światów. Tu Was otwiera przed nami kolejną, jeszcze niezwyklejszą i tym razem zupełnie swoją własną historię, do której, jak wierzy, mogłaby prowadzić znajomość z dziwacznymi dżdżownicami wędrującymi po niebie.
Pomimo że pociangitonów napisano i nagrano tysiące, ta książka błyszczy najmocniej. Być może dlatego, że zdaje się zawierać w sobie znaczenie każdej z nich jednocześnie, być może dlatego, że wyprzedza je swoimi wizjami, być może dlatego, że nie jest tylko o Pociangach, ale na pewno dlatego, że jest naprawdę dobra.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

24.Kradzież młodości” (Fen Ziarses)

Dziś, drodzy Czytelnicy, odcinek wyjątkowy - w recenzji pomoże mi jeden z najznakomistszych i najbardziej zasłużonych członków Korpusu Sinestra, Lambertus Domin. Nieprzypadkowo, ponieważ posiadane przez niego talenty sądowniczo negocjatorskie być może pomogą nam w walce z dylematem, jaki stawia przed nami Fen Ziarses, a który jak dotąd nie dał się nikomu sprawiedliwie rozstrzygnąć.

Książka opowiada historię Niktana Oogta. Prowadzi on coś w rodzaju firmy przewozowej w południowej, nadmorskiej części Fragonii. Odkąd pamiętał, mieszkał tam z rodziną, a także, od niedawna, z żoną i dziećmi. Jego życie nie obfitowało w ekscytujące wydarzenia, jednak wystarczyło mu do szczęścia, a osiągnięcia zawodowe i społeczne zapewniały mu ogólny szacunek i stabilizację.
Wszystko zmienia się, gdy na progu jego domu staje przedstawiciel Wilaniańskiej Organizacji Powrotu...
Przedstawiciel ów życzy sobie zabrać gdzieś naszego bohatera, (Wbrew jego woli, rzecz jasna) ale ów nie ma pojęcia, co to ma być za miejsce, ani czemu to właśnie on... przynajmniej do czasu. Rodzice Niktana postanawiają nie dopuścić, by ów wpadł w niegodziwe łapska przedstawiciela i szykują potomkowi ucieczkę. Gdybym tam tylko był z kolegami z naszego Korpusu, to byśmy nauczyli tego gościa z organizacji praworządności, spralibyśmy po grzebiecie i już! Jak mówi nasza przysięga: „W najjaśniejszy dzień, w najciemniejszą noc, strzeż się twych lę...
Rzecz w tym, że to nie takie proste, Lambertusie. Organizacja wydaje się być wrogo nastawiona do Oogta, jednak kiedy wreszcie udaje się jej go dopaść, okazuje się, że nikt tam nie chce zrobić mu krzywdy. Wręcz przeciwnie - z długo oczekiwanych wyjaśnień Niktan dowiaduje się, że w dzieciństwie został uprowadzony ze swojej ojczystej planety, Wilani, odseparowany od swoich prawdziwych krewnych przez udawanych rodziców i dziś wreszcie ma okazję wrócić do świata, do którego tak naprawdę należy, a który nigdy o nim nie zapomniał.
Wysłałbym tych udawanych rodziców na tortury, jak nic. Ja rozumiem, że chcieli mieć potomka, no ale odbierać go prawdziwej rodzinie? Wrzucać go w środowisko, do którego może się nie przystosować? Przy okazji powinni też oberwać wszyscy, którzy wiedzieli o tym niecnym procederze. W bonusie jeszcze samo istnienie tej Organizacji Powrotu, oprócz przywracania obywateli tam, gdzie ich miejsce, sprawi, że domorośli porywacze zaczną się bać! Wszak „W najjaśniejszy dzień, w najciemniejszą...

Problem w tym jednak, że przymusowa wyprowadzka na Wilanię wcale nie uśmiechała się głównemu bohaterowi. Była to dla niego całkowicie obca planeta, z której nie mógł przypomnieć nawet najodleglejszych wspomnień, o której nic nie wiedział, nie rozumiał i, czego od początku nie ukrywał, z którą nie chciał mieć nic wspólnego. Dla Organizacji Wilanian jednak jego zdanie nie miało większego znaczenia, widzieli w nim tylko zagubione dziecko, które należy odwieźć do domu i które samo nie wie, co jest dla niego najlepsze. Pomimo że rodzice, do których trafił, naprawdę go kochali i wszystkie poprzedzające spotkanie lata spędzili na niestrudzonych, pełnych tęsknoty poszukiwaniach, byli dla niego zupełnie obcymi osobami, do tego z przerażająco odległej cywilizacji, o której nie wiedział nic i w której nic nie znaczył. To, co naprawdę się dla niego liczyło, kochane przez niego osoby i świat, w którym miał swoje miejsce i w którym tak wiele osiągnął, zostało uznane w jednej chwili za złe i skazane na zapomnienie.
Nie mam pojęcia, kto tu jest bardziej, a kto mniej winny, ale mój szef, Sinestro, po prostu skazałby i jednych i drugich na tortury. Lepiej torturować kogoś, kto nie zasłużył, niż pominąć kogoś faktycznie winnego, tak jest skuteczniej. „W najjaśniejszy dzie...
Nie przejmuj się, sam autor też nie wie, kto jest winny. Podobnie Niktan, który chciałby uszczęśliwić i usprawiedliwić wszystkich, skacząc od egoizmu do poświęcenia - kolejne rozdziały pełne są jego składanych w rozterkach sprzecznych deklaracji, prób zdecydowania, kogo powinien kochać, a kogo nienawidzić. Szybko przywiązuje się do swoich biologicznych rodziców, którzy natychmiast układają mu miejsce w nowym świecie, nie jest jednak w stanie wyegzekwować od siebie odpowiedniego podejścia do ludzi, którzy go niegdyś uprowadzili, ale jednak wychowali, troszcząc się i nie szczędząc niczego. Nieraz ma zamiar porzucić wszystko i wrócić na Fragonię, jednak czuje, że pozostawieni tam bliscy nie byliby już dla niego tym, czym byli kiedyś. Także przedstawiciele Organizacji, którzy w najszczerszych intencjach pragnęli jedynie pomagać i nieść szczęście ponownie scalonym rodzinom, a teraz nie byli w stanie pojąć, co w ich działaniu poszło nie tak. Nawet wilaniańscy rodzice, którzy początkowo starali się nie zauważać tego, co dzieje się z Niktanem, zaczynają dostrzegać, że kierując się wyłącznie tym, co im się należy, zrobili krzywdę osobie, na której tak bardzo im zależy.
Tak jest. Połamać im kilka kości, a ich myślenie o dobru potomka radykalnie się zwiększy, widziałem to już wiele razy! W końcu, jak głosi nasza przysię...
Zapewne nie będzie zaskoczeniem fakt, iż książka w pewnym momencie urywa się, nie dając rozwiązania dla żadnego problemu. Nie wiadomo, jak dalej potoczą się losy Oogta, jakie będą jego decyzje, co zrobią jego rodzice i Organizacja Powrotu, jednak czuje się, że właściwej odpowiedzi już nie ma. Każdy czytelnik sam może dopisać własne zakończenie, dzięki któremu może kiedyś wszystko skończy się dobrze. Pięknie napisana, zapadająca historia, polecam.
Korzystając z okazji chciałbym zachęcić czytelników do przyłączenia się do naszego Korpusu. Oferujemy przyjemną pracę w ciekawym zespole, wymagamy tylko poczucia sprawiedliwości, umiejętności wzbudzania wielkiego strachu i skutecznego wymierzania uczciwej kary. CV prosimy wysyłać na planetę Korugar, jedenasta konstelacja na prawo od Drogi Mlecznej.