poniedziałek, 31 sierpnia 2015

80.Kod” (Eene Onmnes Uksi Joikka)

Strefa, nazwana przez odwiedzających ją dwunastą, była pusta, wyczyszczona ze wszystkiego prócz kamieni, przepełniona jedynie echem, dudniącym gdzieś ponad nią. Ahsawianie, uważający samych siebie za kogoś w rodzaju archeologów obcych planet, a w rzeczywistości raczej grupka plądrowników, bogacących się dzięki pozostałościom po wymarłych cywilizacjach, nie znosili tego miejsca. Z technicznego punktu widzenia było lepsze od wielu z tych, które widzieli, bezpieczne, pozbawione dżungli czy drapieżników, a jednak... Co ważniejsze było również pełne skrytek, niezbadanych bunkrów, sejfów poukładanych w opustoszałych budowlach mieszkalnych, a w nich: przedmiotów, o których marzyli bogaci kosmiczni kolekcjonerzy. Niekiedy zamki były podniszczone, możliwe do wyważenia, częściej ukryte za banalnym hasłem, a zdarzały się też takie przypadki, którym czwórka podróżników musiała poświęcić wielokrotnie więcej czasu. Tak właśnie było tym razem – kod nie był nigdzie zapisany, a jedyna, opisowa wskazówka, jaka zdawała się czekać specjalnie na tę okazję, odwoływała się do... gry, w której jedna z odpowiedzi miała być jednocześnie hasłem do zamku. Gry tradycyjnej, „zewnętrznej”, animowanej, przypominającej ziemskie gry komputerowe, w których wirtualnym świecie gracz nie wędruje osobiście, a za pośrednictwem reprezentującej go postaci. Z których formułą rozwinięta kultura Ahsawian nie miała styczności od kilku setek lat i z którą czwórka bohaterów również nie miała teraz ochoty mieć.
Żaden sposób na otwarcie betonowego bunkra nie przynosił jednak rezultatów i szklana zabawka miała okazać się jedynym sposobem na dotarcie do celu. „To nie może potrwać długo”, pomyśleli Ahsawianie, uruchamiając animację. W końcu czy gra stworzona przez zacofaną, wymarłą już cywilizację może sprawić trudność przedstawicielom rasy przyszłości? Czytelnik pewnie już się domyśla, że i owszem, i nawet nie chodzi o problem w rozwiązywaniu składających się na nią zagadek. Interaktywna historia, w którą wprowadzi ich mały bohater, w kolejnych etapach przybliży im ludzi i świat, którego już dawno nie ma, opowiadając, jak działał, i sugerując, co mogło się stać, że nagle przestał, budząc absurdalne pragnienie ratowania tego, czego już od dawna nie da się uratować. Jedna zwyczajna, jak na swoje czasy, choć długa i skomplikowana historia doprowadza do rozłamu w grupie, podziału na tych, którym zaczyna zależeć i którzy usiłują zrozumieć, i na tych, którzy nie chcą rozumieć, którzy myślą tylko o tym, żeby wrócić z pełnymi kieszeniami do domu i którym od pewnego momentu zależy już tylko na tym, żeby nieszczęsną puszkę Pandory wyłączyć.

Jest duża różnica między wirtualnymi parkami rozrywki, które przyjęły się na Ahsawi, a odizolowanymi grami na niedużym ekranie. Pomimo że (nie licząc fizycznego odczuwania czy niebezpieczeństwa) nie wydaje się być wielką różnicą to, czy w historii osobiście uczestniczymy my czy oprowadza nas po nim jeden z jej elementów, to jednak ten ostatni stwarza dystans, z powodu którego na pewne rzeczy patrzymy inaczej. Kiedy w grze występuje ktoś inny, graczowi ma wrażenie, że jego rolą jest podpowiadanie mu, że nie on sam tak naprawdę ma wpływ na akcję, ale właśnie ta postać w grze, postać, która zdaje się mieć własne zdanie w wielu kwestiach, nie zawsze dzieli się swoimi przemyśleniami i nie zawsze pozwala graczowi wybrać. To ten dystans, dzięki któremu parę trików sztucznej inteligencji sprawia na nasz wrażenie żywej istoty po drugiej stronie, kapryśnej i nie zawsze działającą według jedynej słusznej logiki, najszybciej oczarowuje Zwarree, a potem staje się pierwszą przyczyną wątpliwości, kłótni, a ostatecznie tego, że Zwarree ucieka z zabawką.
Hea, owa sterowana postać, zdawał się być jednocześnie żywy, samodzielny, a zarazem sztuczny, mechaniczny i pusty, co stawiało między światem, w którym się poruszał – istniejący i nieistniejący – a namacalnymi grami z Ahsawi dziwną ścianę, która w zaskakujący sposób zmusza czwórkę Ahsawian (nie zawsze zgodnie z ich wolą) do refleksji i do działania. Każdy z nich w mniejszej lub większej części pragnąłby przekonania, że jest to tylko zabawka, nawet swego rodzaju oszustwo, jednak historia ożywa, odkrywa swój sens, zaciekawia zakończeniem i, niezależnie od rzeczywistości, zaczyna budzić emocje wydarzeń, które istniały naprawdę. Każdy reaguje na to zjawisko inaczej; Rozsor, obserwując Zwarree, uparcie powtarza, żeby zapomnieć o kodzie i otwieraniu drzwiach, Oglil próbuje sobie wmawiać, że historia ludzika po żywym świecie nie robi na nim wrażenia, Gergenowiho natomiast, pałający coraz większą niechęcią do wymarłych planet, najchętniej zniszczyłby urządzenie razem z resztą strefy dwunastej. Równolegle do tego, co dzieje się na ekraniku, jedno pragnienie stopniowo zmienia się w kolejne, coraz bardziej radykalne, jednak to bardziej gra ma wpływ na nie niż one na nią, pomimo pieklących się emocji zakończenie, a razem z nim, zdaje się, losy tego świata, zdają się być już przesądzone.
Zwarree ucieka z zabawką, kryjąc się w opustoszałych miastach, czuje, że to, w co samotnie gra, coraz bardziej przybliża go do nieuniknionej teraźniejszości, choć wciąż podświadomie wierzy, że jego wybory mają wpływ na wydarzenia. Hea jednak, podobnie jak mieszkańcy tamtych czasów, miał własny, niezrozumiały cel, własną tajemnicę i kiedy na koniec staje twarzą twarz z Zwarree, który nim kierował, widać już, że nikt nie mógł niczego zmienić.
Polecam wielbicielom niejednoznacznych gier psychologicznych, wizji apokaliptycznych, złośliwych sztucznych inteligencji i dziwnych gier RPG.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

79.Coś tam się stało” (Moih Ge)

Południowa część planety Elzen zawsze była dziwna. Odcięta politycznie i handlowo, milcząca, pozbawiona głośniejszych wydarzeń, konfliktów czy wyróżniających się twarzy. To by jednak nikomu nie przeszkadzało w nadzwyczaj rozwiniętej technologicznie i wspaniale prosperującej grupce krajów, gdyby ci, którzy jechali je odwiedzić, zawsze wracali. Nie zawsze jednak tak było – począwszy od dociekliwych agentów, z pomocą których korporacje próbowały wykraść sekrety tajemniczych państw, przez bardziej ciekawskich turystów, po tych, którzy po prostu próbowali odszukać swoich bliskich, którzy wyjechali wcześniej, wszyscy z mało przekonujących względów decydowali się pozostać w obcym miejscu na stałe. Nie to, że urywał się kontakt – łącza bez przewodowe ani na chwilę nie przestawały pracować ani po owej decyzji, ani przed nią, nie było żadnych porwań, żadnych wymuszeń.
Taber Ta, pasjonat badań procesów myślowych i inspirowanych nimi wynalazków, doskonale wiedział o tych problemach. I na pewno nie zbliżałby się do granicy, gdyby nie opracowane przez niego właśnie urządzenie i uzyskane przez niego wyniki. Działanie, polegające na wyodrębnianiu obszarów, w których skupia się aktywność inteligencji ludzkiej, sprawdzało się wspaniale, ukazując przepływ fal energetycznych, a skany szerszej przestrzeni uzyskane z poziomu satelity zachwyciły Tabera. Dopóki nie dostrzegł obrazu z dolnej półkuli, złożonego nie jak poprzednio z punktów, ale z całych plam, które rozciągały się kilometrowymi pasmami. Co to mogło oznaczać? Taber początkowo stawiał na błędy, spowodowane przez fale gamma, których ogromne ilości produkują elzańskie komputery. Sprawa nie wydawała się jednak być taka prosta, tak więc ostatecznie za namową i w towarzystwie przyjaciela Omiga Se, od dawna zaintrygowanego, co się w tamtej strefie może dziać, postanowił opuścić bezpieczne laboratorium i polecieć do Pelienu.
Początkowo jedyny dowód faktu, że coś jest nie tak, stanowi sam obraz z urządzenia, które pomimo ciągłego zwiększania dokładności, wciąż pokazywało to samo – inteligencję rozmytą między ludzi, ziemię i przedmioty. Oraz zachowanie mieszkańców, którzy niezmiennie sprawiali wrażenie sennych i nieobecnych... Mimo to gościnnych – z radością oprowadzają dwójkę badaczy po kopalniach, rozległych pracowniach komputerowych, w których „mogą myśleć” i hodowlach białej, kalafiorowatej rośliny, która nie rośnie nigdzie poza tymi paroma krajami... Wystarczy jednak, że Omig sam spróbuje dołączyć do informatyków piszących na klawiaturach, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli, powrót już nie był prosty, a opis rzeczywistości, który dał Taberowi jego wynalazek, stał się przerażająco oczywisty...

Literatura Elzen zgodnie klasyfikuje Coś tam się stało jako horror, jednak czy ta książka naprawdę straszy? Teoretycznie tylko zaciekawia – najpierw zachowaniem mieszkańców południowych rejonów, potem tym, co je powoduje, a wreszcie tym, jak się w nim połapać, żeby do nich nie dołączyć i dopiero te dwie ostatnie rzeczy zaczynają być niemiłe, pomimo że... działają na takiej samej zasadzie, co ta pierwsza i pewnie trudno byłoby wydzielić, kiedy prawdziwe obawy się zaczynają. Okazjonalne przykłady tego pierwszego natomiast autor podrzuca nam, zanim jeszcze do akcji dołącza Taber – odbierane z sieci półprzytomne i dziwnie lękliwe tłumaczenia na temat kamieni, komputerów i śniegu trochę śmieszą, trochę zastanawiają, ale nie budzą grozy. Czego innego doświadcza już Taber, który jest świadkiem tego, jak większość tego, co mieszkańcy mówią, nie jest obmyślane w ich ciałach, a gdzieś pod ich stopami. I który im więcej spędza czasu w ich towarzystwie, tym szerszy sens zaczyna wyłapywać z abstrakcyjnych napomknięć o niezbłędnych kalafiorowych roślinach, dokładaniu budulca do kopalni i udoskonalaniu wody. Oraz oczywiście komputerowych maszynach liczących, które znajdują się po zupełnie innej stronie klawiatury niż nam się wydaje.
Najlepsze w tej układance jest to, że nie wiadomo, czy w ogóle można coś z niej ułożyć. Bo, owszem, mieszkańcy nam coś mówią, zwłaszcza Omig, którego główny bohater wciąż ciągnie ze sobą, ale czy to aby na pewno oni sami starają się dać nam podpowiedź, prosząc o pomoc i walcząc ze swoim umysłem, czy mamy do czynienia od początku do końca z bezwzględną sztuczną inteligencją, która chce sobie powiększyć procesor o mózg Tabera? Zainteresowanie czytelnika główny bohater przyciąga mniej – na pierwszym planie jest zderzenie skonfundowanej psychiki bezradnych, nierozumiejących, co się z nimi dzieje, ludzi, z cyfrową mechaniką, która nimi zawładnęła. Niezapomniana jest scena w przerośniętej bibliotece, gdzie Peliency są w stanie mówić niemal wyłącznie za pomocą liczb, a jeden z nich, wywołany kilkakrotnie przez zdesperowanego Tabera, wymawia z bólem powoli każdą z cyfr z osobna, z rozpaczą na twarzy, która zdawała się opisywać całkiem inną treść. Ciarki wywołuje zresztą już sam opis tego, jak pracownicy poruszają palcami na klawiaturze, patrząc przed siebie, albo to z jakim lękiem stoją nieruchomo, kiedy nie są do niczego potrzebni, a wreszcie zbiory dokumentacji technicznych, które okazują się być zbiorami na równi papieru i ludzi. Czy to wszystko może być żartem komputera, który niejednokrotnie tu pokazywał, jak łatwo idzie mu nauka sposobu odczuwania istot żywych i jak dobrze potrafi na grać na emocjach bohatera (i czytelnika)? Finał wskazuje, że tak, ale i że zawsze istnieje też ta jedna ukryta szansa, szczegół, który można wykorzystać – lub nie. Trzeba jednak wreszcie odgadnąć, co jest oszustwem, co nie jest, i jakie to wszystko może mieć znaczenie.
Polecam zarówno tym, co lubią się bać, jak i tym, którzy lubią się zastanawiać. W jednym i drugim przypadku chodzi o nieznane.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

78.Wczorajszy dzień” (Igwaom Songwi Niebieski*)

Czy chcielibyśmy znać swoją przyszłość? Wielu z nas pewnie tak. Pytanie jednak, czy chcielibyśmy znać ją zamiast przeszłości? Czy takie życie w ogóle byłoby możliwe? Nie? W takim razie zapraszam na planetę Igwaoma Songwi Niebieskiego, Teroksei.

Danwewin Dtwen Pomarańczowy odnajduje się na rozprawie sądzącej jego samego za popełnienie zbrodni. Ale jakiej? Uświadamia sobie, że nie wie. To naturalne, że nie jest w stanie ustalić, co się zdarzyło wczoraj. Dziwne jest to, że nie potrafi także wywnioskować tego z najbliższej przyszłości – nikt nie nazywa rzeczy po imieniu, niczego nie wyjaśnia... Co jeszcze ciekawsze – wyrok wcale nie zapadnie. Danwewin przypomina sobie, że... po upływie najbliższych sekund po prostu ucieknie. Nikt nie jest zaskoczony, gdy nagle zrywa się z miejsca, wybiega z sali i że pomimo prób nie udaje się go zatrzymać. Strażnicy prawa rozpoczynają ponowną analizę tropów oraz jego osobowości, wiedząc od początku, gdzie go ostatecznie znajdą, a sam Danwewin podąża wskazaniami swojej pamięci, by odkryć, co zdarzyło się wcześniej. Wie, że spotka się ze starym znajomym, który przekaże mu pewne zapiski, które z kolei skierują go do szkoły, w której obaj się uczyli i gdzie teraz ledwo wydostanie się z pułapki. Potem znów znajdzie się na miejsce zbrodni, choć zupełnie innej...
Każdy kolejny krok przybliża go do czasu, gdy wszystko stanie się jasne, co jednak nie znaczy, że powinno być dla niego jasne już teraz. Jego umysł najpierw musi przejść przez wszystkie wydarzenia i naprawdę ich doświadczyć, zanim sucha (choć często przydatna) informacja stanie się realną zrozumiałą wiedzą. Co nie jest proste, kiedy pojęcie o tym, co właśnie przeminęło, zanika i pozostaje nam tylko próba rozszyfrowania faktów z chaotycznej przyszłości. Chaotycznej i niebezpiecznej, bo przecież sama wiedza o tym, że coś się uda, nie wydaje się gwarantować nam spokoju, który pozwoliłby tego dokonać. Samo wspomnienie strachu przed skokiem w przepaść i rozpaczy na widok śmierci bliskiego nie jest prawdziwym uczuciem, przez co dla oskarżonego, choć niby wystarczy mu podążać znanymi wydarzeniami, wszystko z czasem staje się coraz trudniejsze... Na szczęście nie tylko dla niego – uczestnicy pościgu wkrótce przypominają sobie, że trafią na ślady jeszcze kogoś. Kogoś mściwego i bezwzględnego, kto choć oczywiście wie, że mu się nie uda i zostanie ukarany, nie zawaha się przed niczym, żeby to osiągnąć. Na razie jednak trzeba zmierzyć się z teraźniejszością i doprowadzić wszystko, co mam w niej miejsce, do końca.

Wiem, że ciężko sobie to wszystko wyobrazić. Po co kogoś ścigać, skoro wiadomo, że jest niewinny; po co czekać z aresztowaniem, skoro wiemy, kto popełni morderstwo; po co się bać, skoro wiadomo, co będzie? Cóż, prawda jest taka, że z psychiką mieszkańców planet ze skraju Wszechświata, takimi jak Teroksei czy też opisywana już kiedyś Enaba, gdzie czas nie zachowuje się tak jak powinien, nigdy nie będziemy mieli łatwo. Czyż w ogóle pierwszym skojarzeniem nie jest, że przeszłość jest niezbędna nam do życia? Że to na niej opieramy swoje plany, że bez wiedzy, co robiliśmy przed chwilą, nie moglibyśmy nic robić dalej? Dopiero, kiedy trochę się zastanowimy, zgodzimy się z Terokseianami, że to raczej bez wiedzy o przyszłości i o tym, jaki nasze działanie będzie miało efekt, powinniśmy się pogubić. Oni nie widzą sensu nawet ułatwienia sobie „odzyskiwania” przeszłości zapisywaniem jej na karteczkach – w końcu, jeśli mają coś do zrobienia, dowiedzą się o tym, widząc efekty tej pracy w przyszłości. Planowanie tego miało miejsce – ale już bez udziału świadomości, lekko przesunięte do przeszłości, która na bieżąco im ucieka.
Podobnie jak podejmowanie decyzji, którego pozorny brak najbardziej szokuje tutaj Ziemianina. We Wczorajszym dniu rzuca się w oczy, że nikomu nawet raz nie przechodzi przez myśl zrobić czegoś wbrew temu, co pamięta z przyszłości, zadziałania wbrew logice, ale w imię sprawiedliwości i to niezależnie, czy mówimy o walczącym o swoje życie Danwewinie, czy oddanych pracy strażnikach. Nawet szajka, która sprytnie nakręciła to wszystko i od początku ma podgląd na swoje błędy, nie ma zamiaru niczego poprawiać, choć, naszym zdaniem, mogłaby. W pierwszej chwili bierność tej aktywności zdumiewa, wprawia w nas w niedowierzanie. Rzecz w tym, że te wydarzenia, choć przyszłe, już się dokonały – w efekcie odwrotnego kierunku czasu, który nierelatywnie zamienia ze sobą miejscami skutek i przyczynę, sprawiając, że w praktyce Terokseianie mają taki wpływ na swoją przyszłość jak my na przeszłość. Oni też nie mogliby zresztą zrozumieć, dlaczego my musimy sztywno trzymać się naszej przeszłości, dlaczego nie reaguje ona na nasze teraźniejsze wnioskowanie. Mamy ją całą przed oczami, a nie wiemy nic o przeszłości – czy nie jest to dla nas ciężarem? Dopiero po jakimś czasie odsłania się przed nami szczególny sens podejścia bohaterów, który często determinuje błyskotliwość i konieczność wyciągania wniosków przewrotniejszą niż wymagałaby jakakolwiek sytuacja w tradycyjnej linii czasu (chociażby stróże prawa muszą, obserwując efekty działania przestępców, odgadywać, jaki jest sens tego, co sami robią). Do tego wciąż towarzyszy nam dziwna tajemnica dnia poprzedniego, której nikt nie zna i która wciąż się oddala... Kiedy wreszcie udaje nam się do tego fantastycznego trybu „auto-działania” przyzwyczaić i zaczynamy sami składać pierwsze wskazówki, naprawdę nie chce się wracać do klasycznego biegu rzeczy na Ziemi.
Świat odwróconego czasu to świat naprawdę o wiele bardziej uporządkowany niż nasz, sprawiedliwy i spokojny. O ile ktoś nagle nie wprowadzi w nim zamieszania w formie pełnej szalonych, kosmicznych pościgów pokręconej, nieprzewidywalnej gra w kotka i myszkę, gdzie nie wiadomo, komu ufać i czy to, co musi się udać, na pewno się uda... Ale to dzieje się już niezależnie od tego, która część linii czasu jest przed nami odsłonięta, czyż nie?


_______________
*Nie jest to przypadkowy układ literowy – trzeci, obowiązkowy element imienia, naprawdę jest kolorem i oznacza coś w rodzaju wskazówki geograficzno-etnicznej. Przydaje się zwłaszcza wiekowym właścicielom nazwiska, którym niewiele już pozostało wydarzeń z przyszłości, by przypomnieć sobie, skąd pochodzą.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

77.Upadek” (autor zbiorowy)

Nie lubię pisać recenzji książek prawie bez fabuły, ale ponieważ takie też są i to również cieszące się zasłużoną sławą, czasami trzeba.

Cała historia zamyka się właściwie w jednym banalnym zdarzeniu – owoc, mieszczący w sobie wielopokoleniową familię rasy Troknijów, pewnego razu niespodziewanie odrywa się od gałęzi i spada na ziemię. Coś, co z punktu widzenia przyrody wydaje się być naturalnym i mało spektakularnym zjawisko, dla maleńkich żyjątek staje się tragedią, źródłem trudnych wyborów i początkiem wielu innych wydarzeń. W jednej chwili spokojny, uporządkowany świat i przyszłość mieszkańców owocu runęły, a oni, niczym wystrzeleni w kosmos, znaleźli się w zupełnie obcej, „płaskiej” rzeczywistości z dala od ludzi i wszystkiego, co znali. Podjąć wyobrażalny wysiłek i szukać drogi powrotnej czy może zostać na dole, budując sobie życie na nowo? Podobnie sytuacja nie przeszła bez echa na górze. Dla wielu, zawłaszcza tych, którzy nie mieli dotąd styczności z takim doświadczeniem, sensacją był już sam proces spadania obiektu na dół. Słychać było głosy oburzenia tych, którzy uważali, że katastrofy można byłoby uniknąć, chociażby ewakuując mieszkańców, oraz obawy innych owocowych lokatorów, zastanawiających się, czy są teraz bezpieczni. Budzą się teolodzy, filozofowie i fizycy, zadający pytanie o to, co się właściwie stało, z jakiej przyczyny oraz, co jest na dole, i na różne sposoby szukający na nie odpowiedzi.

Ilość wątków, problemów, postaw i życiorysów, jakie porusza ta książka, jest niewiarygodna. Co nie dziwi, zważywszy na niewiarygodną ilość jej autorów. Zresztą bystrzejsi Czytelnicy już chyba zauważyli, że coś tu nie gra – jak stworzonka o życiu tak krótkim, że oderwanie się jabłka od gałęzi jest dla nich czymś tak niespotykanym, mogłyby stworzyć coś liczącego więcej niż kilkanaście zdań? Odpowiedź: nie mogłyby. Chyba że pisałyby wspólnie, tak jak tutaj, po kolei. Nie ma pewności, kto pierwszy podjął się wyzwania i poświęcił połowę życia na napisanie wstępnych, najbardziej wstrząsających słów (podobno nazywał się tak, jak pierwsza pojawiająca się tu postać, Igąsy), ale zainteresowanie, jakie wzbudził, szybko znalazło mu naśladowców, pragnących je kontynuować, uszczegóławiać i dodawać poprawki. W ten sposób zamiast zwartej, konsekwentnej całości, opisany ciąg wydarzeń jest raczej serią przemyśleń na temat owego upadku, wariacji na temat tych samych wydarzeń, kolejnymi wersjami opowiadanej fragmentami legendy, której przecież nikt nie miałby czasu przeczytać od deski do deski. Każdy sam wybiera sobie element, który najbardziej go interesuje, porusza, o którym chce się wypowiedzieć – czasami jest to melancholijna tęsknota za utraconym domem, czasami okazja do zmierzenia się z własnymi słabościami, innym razem niekończąca się podróż w głąb fascynującego świata Powierzchni, a czasem wreszcie ideologiczne rozważania z poziomu gałęzi na temat tego, co kryje nieprzenikniona mgła na dole*... Czytelnicy stają się tu nowymi autorami, których czytać będą przyszli czytelnicy.
Czasami uderzają w oczy nieścisłości, gdy ktoś postanawia rozwinąć słynną scenę, którą ktoś napoczął kilkanaście pokoleń temu, zgrzytają charaktery postaci i różnice w wydarzeniach, w zamian jednak stajemy się świadkami przemian obyczajowych i światopoglądowych, które na przestrzeni tych pokoleń miały miejsce, widzimy jak zmieniły się priorytety, odwaga w wyrażaniu się i spojrzenie na rolę literatury. Wcielając się w kolejnych, legendarnych już bohaterów, autorzy-czytelnicy wyrażają swoje wątpliwości na temat różnych zjawisk, dzielą się nadziejami, niepowodzeniami, fascynacjami, niekiedy będące chwilowymi myślami, a niekiedy odległymi przewidywaniami. Pomimo że Upadek nie opowiada o historii tej rasy, to jednak stanowi jej historię, pozwala nam przez samą siebie zobaczyć świat tymczasowego autora, którego ślad przeminie w ciągu kilku następnych stron. Pierwszy bezinteresowny wysiłek i talent dawnego autora i szacunek jego następców sprawił, że możemy przez nią przejść bez żadnej przerwy od starożytnej, legendarnej niemalże przeszłości do rzeczywistości obecnej, nowoczesnej, z pomocą metafor opowiedzianych tu wydarzeń. Wydarzeń będących konsekwencją nieszczęsnego upadku, które choć nigdy niedokończone (ani nie rozpoczęte, bo w okresie istnienia tej cywilizacji nie spadł nigdy żaden owoc) zmierzają wciąż do szczęśliwego zakończenia.
Cóż mogę zrobić? Polecam, bo drugiej takiej książki po prostu nie ma.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

76.Wszędziość” (Lamior Wapstr Iopriostwi)

Sytuacja, gdy ktoś – w tym przypadku niejaki Luwrwis Datego – grzebie po cudzych kieszeniach w tłumie przechodniów, nie może skończyć się dobrze na żadnej planecie. Niekoniecznie dlatego, że zostanie przyłapany, ale czasem dlatego, że znajdzie za dużo – modem elektromagnetyczny, który ukradł, był w świecie Luwrwisa potężnym, pełnym zastosowań urządzeniem, połączonym telekomunikacyjnie z podniebnymi rzekami energetycznymi otaczającymi planetę o nazwie Weraz. Owe rzeki, szerokie na setki metrów strumienie nieizolowanego niczym prądu elektrycznego, były wytworem atmosferycznym pola magnetycznego, a dopiero z czasem zaczęły okazywać się przydatne do zasilania urządzeń, przesyłania informacji, przechowywania danych, tłumaczenia języków, aż wreszcie – po opracowaniu sposobu konwersji ludzkich komórek na kod – teleportacji. Problem w tym, że to, co znał Luwrwis, było pokaźnych rozmiarów maszynami, z tego każda wykwalifikowana do konkretnego zadania, tymczasem tutaj wszystko mieściło się w kwadracie o boku długości kilku centymetrów. Jak to możliwe? W dodatku jedną z funkcji, z których jeszcze do końca nie rozumiał, był hologram, zgodnie z jego wiedzą dopiero testowany przez naukowców. W kilka minut po kradzieży centrum miasta zostało zdemolowane przez dziwacznego robota, którego nikt wcześniej nie widział, i tylko Luwrwis miał świadomość, że to poprzedni właściciel modemu został ujawniony.
Od tej pory w jego interesie było samemu nie ujawnić się przed owym właścicielem, który na pewno niezwykłe urządzenie będzie chciał odzyskać. Przy okazji, próbując się dowiedzieć, z czym ma do czynienia, Luwrwis odkrywa, że mechanicznych tworów jest więcej i mają one dość ambitne plany względem świata istot organicznych, dowiaduje się, że nie dla wszystkich ludzi ich obecność była niespodzianką, a niektórzy widzą spory użytek w tym, jak sterowaniu obywatele „układają” świat pozostałym, tak więc też będą próbowali biednego złodzieja dorwać. Wreszcie, nie mając innego wyboru i szans dowiedzenia się, kto tak naprawdę jest po jego stronie, uczy się obsługiwać modem i znikać tak we własnych hologramach i teleportować, jak i rozmywać w energetycznych rzekach. Nie wie jednak, że nie zawsze można wszystko odwrócić i zwłaszcza to ostatnie działanie nie obejdzie się bez wpływu na jego świadomość.

Wygląda na to, że pierwszy raz mam okazję zaprezentować Wam książkę z planety, w której wszystkie, kiedykolwiek i gdziekolwiek napisane utwory fabularne kręcą się wokół jednego tematu. Mieliśmy już pasjonujące naukowców szczeliny w czasie i legendarnomistyczne pociangi, które zaprzątały umysły i dawały natchnienie nadspodziewanie licznym rzeszom twórców, jednak to nic w porównaniu z Werazem, na którym naprawdę nie powstało nic, czy to kryminał, czy romans* czy nawet science fiction, w czym gigantyczne linie energetyczne nie byłyby na co najmniej drugim planie. Porównawczo to trochę tak, jakby wszyscy Ziemianie pisali tylko i wyłącznie o chmurach, bo przecież pomimo że elektryczne wielopiętrowe zjawisko zajmuje całkiem sporą część nieba, to przecież Werazianie (jak zresztą większość narodów) mogą pochwalić się czarującą historią ich cywilizacji, geografią, nauką, relacjami społecznymi i milionem innych innych spraw, o której możnaby napisać coś dobrego, nie wplatając w to motywu prądu, który jedynie we Wszędziości jest fundamentem większości odkryć i sposobów komunikacji. Po bliższym kontakcie z tą rasą nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że to nie nadzwyczajna osobliwość tego zjawiska tak przyciąga do siebie artystów (nie tylko pisarskich zresztą), a raczej jego dominujący wpływ na wszystko, co na tej planecie żyje i myśli. Podobno nawet wielu z tych, którzy powyższe zdanie potwierdzają, po zbyt długim pobycie na Werazie sami mają przemożną ochotę napisania o nim czegokolwiek. Z tego punktu widzenia naprawdę może może budzić niepokój sytuacja, gdy pewne zjawisko atmosferyczne zdaje się manipulować umysłami otaczanych przez nie istot, których układ nerwowy jak nie patrzeć opiera się na impulsach elektrycznych.
Lamior Wapstr wydaje się odczuwać podobne obawy. Historia Luwrwisa Datega, w celu napisania której autor specjalnie odizolował się od planety na parę ziemskich miesięcy na jej najdalszym księżycu, zdaje się być odbiciem jego poglądów na to, jak elektromagnetyczna aura dyskretnie zmienia ludzki sposób widzenia świata, jak manipuluje nimi bez ich świadomości zarówno w sprawach wielkich, jak i w szczegółach, nad którymi się nawet nie zastanawiają, współtworząc na równi z Werazianami politykę i sztukę. Da się to zauważyć zarówno w aferze spiskowej, która zaciska się wokół głównego bohatera od pierwszych stron, po to, co dzieje się od pewnego momentu z jego umysłem, gdy magiczny modem teleportuje go tunelami energetycznymi. O ile na początku sytuacją bez drogi ucieczki wydaje się to pierwsze i kolejni agencji czyhający na jego życie, o tyle szybko o wiele bardziej przygniatające staje się to, co niszczy świadomość Luwrwisa od środka wraz z każdą kolejną wycieczką przez rzeki informacji i innych przesyłanych świadomości. Tym bardziej, że on sam tego nie zauważa. Kolejne rozmycia jego umysłu są łagodne, niezauważalne, tak że pod koniec tylko my widzimy, że ta wiedza całego weraziańskiego „internetu”, świadomość całej wszechosobowości i wszędziości, a jednocześnie nieobecność, ślepota i zagubienie nie powinno się nigdy pojawić naraz w niczyjej głowie.
Nie wiadomo, czy naprawdę Lamior Wapstr miał na myśli napisać książkę ostrzeżenie – w końcu wkrótce wrócił na swoją planetę i stał się tym, kim był wcześniej... Mieszkańcy innych światów jednak, nawet nie wiedząc o tym, co mogło go zainspirować, zawsze odnajdują tu ten obezwładniający nieokreślony dotyk wszechobecnej kontroli.


_______________
*Tak po prawdzie, to weraziańskie romanse przypominają raczej coś w rodzaju książek do biologii, z naciskiem na element genetyczny. I rzecz jasna z podkreśleniem niebagatelnego wpływu podniebnych rzek energetycznych.