poniedziałek, 29 grudnia 2014

45.Trzeci kierunek” (Ririal Ofliknu Łilimre)

Pomimo że Sylwester jest dla nas wyjątkową, wartą świętowania chwilą, domyślamy się, że w linii czasu nie jest on w żaden sposób wyróżniony. A gdyby był?

Infrastruktura czaso-podróży na Sazunie cieszyła się uznaniem całej galaktyki. Zamiast setek domorosłych wynalazców, montujących swoje wehikuły na szemranych zasadach - spójny system jednego przewoźnika. Zamiast nieprzewidywalnych, rozrzuconych w czasie skoków po continuum - regularne przejazdy bez możliwości zatrzymywania się pomiędzy zatwierdzonymi punktami. Zamiast kłócącej się ze sobą samowolki - markowane nazwiskiem zmiany i skany ich wpływu. Nie było możliwości, żeby wystąpiły komplikacje... o ile wszystko idzie zgodnie z planem.
Iksal Ard Feremw pracował jako zwykły kierowca jednego z czaso-busów, wożąc pasażerów w tę i z powrotem, od Współczesności do epoki, którą u nas nazwalibyśmy Początkami Modernizmu, a którą często odwiedzano z ciekawości ze względu na efektowność budowy pierwszych sieci czasoktrycznych. Zwyczajny rozkład dnia z paroma rutynowymi przystankami zmienia się w koszmar, gdy do kabiny włamuje się szaleniec z pistoletem rozszczepieniowym i żąda cofnięcia się do ostatnich sekund 473. dnia Fioletowego Okresu, która równała się ni mniej ni więcej jak końcowi roku. W ten sposób Iksal trafia do momentu, który wszystkie linie omijały - i od razu dowiedział też się, dlaczego. Po dotarciu do magicznej granicy pojazd natychmiast ugrzązł, blokując się, według przyrządów pomiarowych, nigdzie, na nieskończenie cienkiej przestrzeni między starym a nowym rokiem, w pętli czasowej, która ściąga ich z każdego podejmowanego kierunku. Sytuacja wydaje się beznadziejna, tym bardziej, że kierowca i pasażerowie wciąż mają na głowie szantażystę, który w dodatku prędko okazuje się być kimś o wiele przemyślniejszym niż desperat z bronią, któremu chodziło o coś więcej niż, jak to nazwał, zemstę. Wszystko wskazuje na to, że obcą przestrzeń poza autobusem, do której nikt nie zamierza wychodzić, wypełnia tłum jego kopii, a wkrótce linia przeszłych i przyszłych wydarzeń, choć to niemożliwe, stopniowo zaczyna się zmieniać...

Przyjęło się sądzić, że czas, pomimo ogromnych tendencji do przecinania się i rozwidlania, stanowi ciągłą, pozbawioną dziur strukturę. Sazuniańscy naukowcy upierają się jednak, że istnieją szczeliny, powodowane nierównomiernymi napięciami ścian czasowego tunelu, które pozwalają wybrać drogę inną niż przeszłość lub przyszłość i wyjść... na zewnątrz. Potwierdzałyby to liczne rasy (wspominane nawet u mnie), które dzięki różnorakim zamiennikom, wcale nie potrzebują go do egzystencji. Jedynym problemem jest to, że pomimo rozwiniętego transportu i sieci czasoktrycznej oraz całego sztabu czaso-nurków, badających podprzestrzenną formę tej składowej Wszechświata, takich momentów wciąż nie udało się znaleźć ani obserwacyjnie, ani nawet matematycznie. Nie przeszkadza to jednak tamtejszym pisarzom dobierać sobie wciąż to nowe „czułe punkty czasu” i tworzyć mniej lub bardziej intrygujące historie na temat tego, jak taka sytuacja mogłaby wyglądać. Nieciągłości te wydają się im idealnym motywem przewodnim dla romansów, dokumentów pseudobiologicznych i tłem dla ekstremalnym rozgrywek szachowych, żaden z nich nie może się jednak pochwalić tak elegancką psychologią postaci jak Ririal. Podczas gdy wydaje się nam, że startujemy z nieciekawą grupką nie różniących się od siebie pasażerów, ich tchórzliwym opiekunem i ich wrogiem, złożonym z samych złych cech, z czasem otwiera się przed nami coś zupełnie innego. Trudno właściwie powiedzieć, kto tu jest głównym bohaterem. Czy Iksal, który mimo doświadczenia ma wielkie trudności z poradzeniem sobie z sytuacją i niekiedy jego nerwowość wzbudza większy strach niż wszystko, co powinno? Czy któryś z pasażerów, z których każdy ma własne sprawy i własne podejście do tego, jak patrzeć na wypadek, co prowadzi do coraz bardziej zakręconych i zaskakujących wymian zdań? Czy wreszcie bezimienny terrorysta, którego zamiary sięgają prób znalezienia owej tajemniczej wyrwy w czasie, będącej ścieżką do świata bez czasu, przez chęć zmiany historii korporacji przewoźnika, rządzącej sazuńskimi podróżami w czasie, aż po próby powstrzymania przed tym wszystkim samego siebie z innych czasów? Niby ani razu nie wychodzimy z czaso-busu, niby dzieje się niewiele, ale z samych dyskusji, wyjaśnień i opowiadania postaci o sobie wychodzi tyle, że możnaby obdzielić kilka książek.
Najlepiej po prostu wejść samemu do środka tego wszystkiego i spróbować zastanowić się, jak i dokąd prowadzi droga, wychodząca znikąd.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

44.Świąteczna historia Frankilano” (autor nieznany)

Bardzo serdecznie przepraszam Czytelników za wielkie opóźnienie :( Ja napisałam recenzję na czas, ale Blogger żadną siłą nie chciał załadować strony dodawania nowego wpisu i wyszło jak wyszło...


Z czym mi się kojarzą Święta, hmm...

Równikowe tereny planety Parsika porasta gigantyczny las. Tam, gdzie zaczynają się grube na setki metrów gałęzie, powierzchnia chowa się pod szerokimi konarami, a powietrze przypomina niekończące się drewniane tunele. To właśnie ten las jest celem corocznej wędrówki mieszkańców Kasztori Writ, jednego z miast położonego w północnych krainach. Obchody Końca Roku zgodnie z tradycją są dla nich okazją do wyrażenia miłości i szacunku wobec swoich rodziców, których obdarowują owocami jego drzew, wielkimi ciemnoczerwonymi wiśniowicami.
Jeden obrót Parsiki dookoła słońca trwa trzydzieści razy dłużej niż u nas, więc jest to rzadkie wydarzenie, ponadto sama wędrówka, pomimo iż świąteczna, rozpoczynana jest wiele lat. Nic więc dziwnego że wielu z podróżujących ma tremę co do tego jak wypadnie przed dawno niewidzianymi najbliższymi. Zwłaszcza główny bohater, Frankilano, który ma zobaczyć las dopiero po raz pierwszy, jest szczególnie przejęty i bardzo obawia się o to, jak poradzi sobie z transportem większego od siebie owocu. Wokół panuje radość, niosą się kolędy i opowieści o świątecznych bohaterach, a z nieba padają, niczym płatki śniegu, duże zielonawe krople lekkiego metanu. Chłopakowi nie udziela się jednak ta atmosfera i wciąż nie daje spokoju, co będzie, jeśli ta jedyna, pierwsza wyjątkowa szansa się nie powiedzie. Czy rodzice mu wybaczą? Czy nie sprowadzi na nich jakiegoś nieszczęścia?
Wkrótce niestety ma okazję się o tym przekonać - parę dni po opuszczeniu owocowej części lasu, dochodzi do małej katastrofy i wielka czerwona kulka spada mu z pleców w przepaść. Pozostaje mu teraz trudny wybór pomiędzy powrotem z pustymi rękami, a samotną drogą po kolejnego wiśniowica. Na szczęście ma też przyjaciół, którzy nie pozostawią go samego z tym smutnym dylematem...

Wiśniowice weszły w tradycję Parsiki tak głęboko, że nikt już nie pamięta, że ich nasiona trafiły tu w zasadzie całkiem niedawno, przypadkiem, z przelatującej obok komety. Do tego ich zaborczy rozrost wzbudzał przez pierwszą dekadę straszny chaos, grożąc objęciem nie tylko pustynnego równika, ale i reszty kontynentów. Na szczęście okolice stref umiarkowanych okazały się zbyt chłodne, a owoce nowych drzew wzbudziły zachwyt, objawiając się po raz pierwszy w samo święto, w południe, gdy słońce wkraczało w nowy rok. Odtąd świat Parsikian się zmienił, przeformowało się znaczenie ich legend, a część z nich w ogóle zaniknęło, jeśli nie było w nich miejsca na motyw leśnego owocu. Tym samym obchody Końca Roku stały się dwuetapowe i przy okazji zyskały na energiczności i uroku. Najpierw młodsza część społeczności udaje się całymi dziesiątkami w radosną podróż do niezwykłej puszczy, umilając sobie czas błyskaniem widocznymi z daleka barwnymi światełkami, które w ich sposobie porozumiewania są odpowiednikiem śpiewu i opowieści. Po powrocie natomiast wszyscy wspólnie przygotowują z wiśniowic sto potraw, a z ich skórek wycinają latawce i sukienki, czego też nigdy dotąd nie było. Barwność i euforię z zakończenia długiej ciemnej zimy, można porównać w zasadzie tylko do ziemskiego Sylwestra w Rio de Janeiro.
Świąteczna historia Frankilano jest jedną z bezimiennych bajek, powstałych tuż po rozszerzeniu tradycji, opowiadanych światełkami podczas wędrówki do lasu wiśniowców, a spisanych dopiero przez niejakiego Pei Lohni Licze. W odróżnieniu od samych obchodów mocno zauważalne są jej spokój i ciepło, w dodatku skontrastowane z niepokojami głównego bohatera, z punktu widzenia którego zawsze się ją opowiada. Nie jest to dziwne, jeśli wie się, że (w sumie podobnie jak u nas) celem tych opowiastek było nie zabawianie, a raczej przekazanie pewnej nauki, która podczas przy tej okazji może się nam przydać. Frankilano bardzo dobrze wpisuje się w kanon wiernego syna i dzielnego ucznia, choć wciąż jeszcze targanego zagubieniem, który dla Parsikian jest bardzo związany ze świętem Końca Roku. Pomimo tego, że jest to w zasadzie dzień ich rodziców (a także dziadków), to właśnie dla ich dzieci jest to sprawdzian dojrzałości i nabierania świadomości tego, co naprawdę chcą dać innym i jak rozumieją miłość oraz to, że im na kimś zależy.
W sam raz na nasze Święta i do tego daje do myślenia.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

43.Powrót do domu” (Noa Izgża Umarżiwse)

Z tutejszymi historiami bywa tak, że opowiadam jak gdyby nigdy nic, wierząc, że sami się zorientujecie w regułach przedstawianego świata; bywa też, że paroma wyjaśnieniami wprowadzam Was do niego, kiedy nie jest tak prosto. Decydowanie o tym jest zadaniem o tyle odpowiedzialnym, że być może to, co napiszę poprowadzi Was nie tylko przez dalszy ciąg recenzji, ale i przez sam utwór, który przecież (poza bardzo charakterystycznymi wyjątkami) objaśnień oczywistości nie zawiera. Tym razem jednak, pomimo wyraźnej konieczności objaśnienia sprawy, nie będę mogła za wiele podpowiedzieć. Pomimo trzykrotnego przeczytania książki (nie licząc wielokrotnego jej kartkowania), przeanalizowaniu paru innych źródeł i zasięgnięcia porad kolegów z redakcji ogarnięcie logiki zjawisk rządzących czasem na Iżumiraknie w większości nadal pozostaje poza zasięgiem moich możliwości.

Tym, w co wprowadzają nas już pierwsze słowa, jest przebudzenie - coś absolutnie niespotykanego. Iżumiraknianie są pozbawieni naturalnej umiejętności zasypiania, natomiast ta, którą sami stworzyli, wymaga harmonii, tego, żeby za każdym razem cały naród zasypiał i budził się jednocześnie, grupowo, jakby był jedną, śniącą osobą. Nie ma tu żadnej zależności od okresu obrotu planety wokół gwiazdy, który mógłby sterować ich dniem i nocą, za to planeta w jakiś szczególny, fizykochemiczny sposób uzależniona jest od ich snu. Cały świat pogrąża się w półczasie - dziwacznym psychograwitacyjnym fenomenie, który jest niezbędny umysłom mieszkańców do zasypiania, i który rozciąga sześć godzin iżumirakniańskiej nocy na kilka dni. Tym razem jednak przebudzenie nie dochodzi do skutku. Pewna młoda lunatyczka nie wróciła nad ranem do domu, odrywając się od ogólnej spójności, i półczasu nie można opuścić.
Nie znaczy to bynajmniej, że nie można w ogóle wstać z łóżka, co muszą w odpowiedzi na sytuację zrobić naukowe służby bezpieczeństwa, w tym - Merdin i Tandrel, detektywi zajmujący się sprawami niedomknięcia przebudzeń. Pozornie wszystko funkcjonuje tak, jak zawsze, ale wyczuwalnie bardziej ociężale, powoli, jakby nieprzezroczyste powietrze nabrało nagle nowej masy i grawitacji. Rzeczywistość, wciąż wymieszana z ich myślami, jakby jeszcze spali, nie nadaje się do życia, zakrzywiając ruch, dźwięk i wspomnienia. Nie będzie łatwo znaleźć winnego we mglistej, nierealnej atmosferze, a już na pewno - szukać wiarygodnych, pewnych śladów, które nie będą złudzeniem ich własnej nieprzytomnej psychiki. Co jednak, jeśli im się nie uda i przeciążony półczas wreszcie utraci kontrolę nad rzeczywistością? Nikt nigdy tego nie doświadczył i nie chce się o tym przekonać.
Szybko okazuje się, że zaginięcie dziewczyny wbrew początkowym przypuszczeniom nie było przypadkiem. Komuś bardzo zależy, żeby zablokować planetę we śnie. Komu? Trochę potrwa, zanim uda się zauważyć flotę obcych statków na niewyraźnym niebie i zorientować się, gdzie regularnie znikała porwana. Ten moment wrogowie będą próbowali wykorzystać na lądowanie i inwazję, na szczęście sami nie docenią potęgi półczasu...

Coś zbliżonego do półczasu występuje także choćby w wyższych warstwach atmosfery gwiazd neutronowych, których niewiarygodna prędkość obrotu powoduje niespotykane zmiany w zachowaniu czasu. Jednakże pomimo iż podobieństwo dotyczy zaledwie „rozciągliwości” czasu, nie mając żadnego związku z jego niewyobrażalnymi właściwościami psychicznymi, to i tak miliony lat mniej lub bardziej praktycznych rozważań największych umysłów Wszechświata zdołały zrobić z niego jedynie niewielki użytek. Nigdzie organicznych relacji z czasem nie udało się rozwinąć do tego stopnia i na taką skalę jak na Iżumiraknie, jak to widać w Powrót do domu, gdzie są one jakoby naturalnym skutkiem chwiejnej czasoprzestrzeni planety. Nic dziwnego, że przed wydaniem tej książki mało kto wierzył, że takie osobliwości mogą gdzieś stanowić codzienność. Umarżiwse był pierwszym, który podjął się przedstawienia tak różnorodnych i barwnych opisów zmiennej rzeczywistości, niedostępnej dla szerszej widowni, i tego, czym ona jest dla przyzwyczajonych do półczasu ludzi. Co ważne jednak - autor nie widzi w swoim świecie tylko potencjału astrofizycznego i materiału do analiz, dzięki czemu nawet nie rozumiejąc, jakie są zasady działania tego, o czym czytamy (jak w moim przypadku), wiemy, co się dzieje i nie przeraża nas głębia tego zjawiska. Zresztą - dla pisarza nie to jest najważniejsze. Obok naukowych fantazji mamy doskonale wplecione w nie elementy porywającej akcji, obyczaju, kryminału, a nawet trochę komedii i romansu, które nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że Umarżiwse poradziłby sobie nawet startując z bardziej zwyczajnej planety. W końcu jego pierwszym zamiarem było zdobycie serc współmieszkańców z Iżumirakna. Jak widać, przypadkowo udało mu się o wiele więcej.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

42.Życie i twórczość Nikolasa Waazona” (Estra Pagani)

Posiadacze nazwiska rodowego Waazon słyną z nieprzeciętnych charakterystyk i pamiętnych biografii. Mieszkający w położonej na południu łotewskiej wsi Nikolas Waazon, brat niesamowitego Kolonasa Waazona, całkowicie wpisywał się w tę regułę. Tak jak wspomniany Kolonas zapisał się w historii jako legendarny łotewski komandos, któremu w całej jego karierze, spadochron nigdy jeszcze się nie otwarł, tak też Nikolas jest znany jako kompozytor, który w całej swojej karierze nie skomponował ani jednego utworu. Ta drobna niedogodność nie stanęła jednak na przeszkodzie jego krytykom oraz bardzo licznym fanom, którzy docenili subtelność i wyszukanie dziesiątków sonetów, oper i baletów, które by stworzył. Jego symfonie cechowałyby się starodawną elegancją, a jednocześnie ich nastrój z wyjątkową lekkością docierałby do każdego słuchacza, przed którym otwierałaby się głębie emocjonalnych przeżyć i niuanse dekadenckich wzruszeń. Jako jeden z najbardziej utalentowanych autorów nawiązałby do mistrzów renesansu i romantyzmu, wzbogacając brzmienia klasycznych stylów muzycznych, a wielu z nim nadając całkiem nowy kierunek. W jego bogatym dorobku, który by miał, gdyby poświęcił mu życie, nie brak byłoby dzieł wybitnych i bliskich każdemu miłośnikowi muzyki klasycznej. Nic zatem dziwnego, że Nikolas Waazon stał się wzorem dla wielu obiecujących kompozytorów, którzy również zdecydowali się wnieść swój wkład do tej wzniosłej dziedziny sztuki, nic nie robiąc.

Estra Pagani był zafascynowany osobą Nikolasa. Jeszcze zanim wyruszył w kosmos z zamiarem popularyzacji jego działalności, zyskał miano jedynego recenzenta i analizatora tej nadzwyczajnej sztuki. Z każdej strony książki przebija pasja i zaangażowanie, z jakimi Pagani prześwietlał kolejne tendencje, znaczenia i szczegóły w budzących zachwyt melodiach, które jego idol mógłby mieć na myśli, gdyby cokolwiek skomponował. Niezrażony tym, iż notatki biograficznych sugerują, że sam zainteresowany najprawdopodobniej nie odróżniał fletu od wiolonczeli, Pagani wykonał tytaniczną pracę, zbierając i porządkując dzieła, które powstałyby w poszczególnych okresach życia i rozwoju artysty. Cierpliwie odsłania przed nami ukryte w nich niekończące się metafory, wśród których nie brakowałoby odniesień zarówno do prywatnych wzlotów i upadków Waazona i jego dzieciństwa, jak i lokalnej kultury, dążeń patriotycznych, mniejszości narodowych i stanu duchowego całego świata. Liczne cytaty fragmentów paryturowych podkreślają zręczność i wyczucie, jakie wyrażałby Nikolas w swoich rękopisach. Jednakże na tych przykładach Pagani tłumaczy nam, oprócz swego podziwu, także swoje uwagi i wątpliwości co do prawidłowości wybranych tonacji, od których Waazon by zaczynał, a które poprawiałby wraz z nabywaniem wieku i doświadczenia.
Nie jeden znawca sztuki zaczął swoją przygodę w ziemską klasyką właśnie od Życie i twórczość Nikolasa Waazona, ucząc się na jej podstawie muzycznej wrażliwości i krytycyzmu, a często znajdując w takim rodzaju komponowania swoje miejsce. Co prawda wielu z nich nie przekonuje kompozytor, który nie komponuje, i często odnosiło się do analiz Paganiego ze sceptycyzmem. Wielu komentatorów niższych lotów chciałoby po prostu usłyszeć opisywane utwory „na własne uszy” i tak ocenić ich jakość, tak też nie godzą się przyjmować zdolności muzycznych Waazona jako fakt. Aczkolwiek szerokie grono jego fanów, a także liczne rasy, w szczególności te, dla których prawdopodobieństwo i czas były sprawami względnymi, niezmiennie przyznaje mu rację, twierdząc, iż w istocie Nikolas takie dzieła mógłby stworzyć, gdyby tylko to zrobił.
Warto dać się poprowadzić temu najbardziej spostrzegawczemu z interpretatorów i pozwolić sobie przybliżyć nieobjawiony talent łotewskiego muzyka. Podobnie jak przybliżył tę postać wielu już obcym cywilizacjom, które bez jego charyzmy i poświęcenia pewnie nigdy nie dowiedziałyby się, że Nikolas Waazon nic nie napisał.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

41.Ucieczka z kosmosu” (Kwiin Lonial)

Do pewnego momentu astronomia nie zajmowała specjalnego miejsca w cywilizacji planety Ijknont, rozwijając się po prostu jako nauka o najbliższych gwiazdach i ich układach. Także potencjał astronautyki nie cieszył się zainteresowaniem u mało ambitnych i flegmatycznych istot - pomimo dość znacznych postępów technologicznych, w tej konkretnej dziedzinie pozostawali w tyle za ziemską Ameryką połowy XX wieku. W zasadzie skupiano się tu tylko na tych naukach i wynalazkach, które mogły lękliwym Ijknontianom w jakiś sposób ułatwić życie lub też uchronić przed szeroko rozumianym niebezpieczeństwem. Te bardziej rozwojowe czy nawet rozrywkowe tkwiły na dalszym planie, co jednak nie znaczy, że nie rozwijały się w ogóle.
Fangenaworl zajmował się czymś, co możnaby nazwać astromatematyką - noce spędzał na obserwacjach nieba, a w dzień starał się wyliczyć zasadę rządzącą rozkładem kosmicznych fal elektromagnetycznych. Na Ijknont panowało przekonanie o jednolitości Wszechświata, która ogólnie rzecz biorąc zakładała, że gwiazdy niczym się od siebie nie różnią, a cała ciemność poza nimi stanowi idealną próżnię. Uczony prędko doszedł do wniosku, że jest to nieprawda, jednak pod koniec kompletowania dowodów zauważył coś o wiele ciekawszego. Po kilkudziesięciu miliardach lat świetlnych od niego liczba gwiazd gwałtownie wzrastała i dochodziła do gęstości, której nawet nawet on nie przewidywał. Obliczenia przestawały się zgadzać, zwiększało się natężenie anomalii przestrzeni, a fale elektromagnetyczne uginały w nienaturalny sposób. Czyżby Wszechświat miał granice?
Wiadomość o rewolucyjnym odkryciu rozchodziła się początkowo spokojnie, wraz z tomami publikacji Fangenaworla, a potem - wzbudzając coraz większą sensację i ogarniając kolejne państwa jak burza. Niedowierzanie mieszało się z przerażeniem. Czy to możliwe, żeby stabilny i niezmienny, jak się wydawało, kosmos, okazał się w rzeczywistości niedoskonały i skończony? Czyżby dobrze im znane, pewne otoczenie było tylko małą skupiskiem wydzielonej przestrzeni? Sam naukowiec był zdumiony lawiną wydarzeń, którą spowodowała jego obserwacja. Ludzie nie rozumieli, dlaczego jakaś tajemnicza siła odgrodziła ich od tego, co znajduje się poza Wszechświatem, co za nią stoi i co ona zamierza. Nie pomagały wyjaśnienia innych astronomów i fizyków - z dnia na dzień wzrastała wszechobecna panika, powodowana przez niepewność najbliższej przyszłości. Wreszcie protesty dotarły do rządu, zarażając grozą najwyższe szczeble władz. Tam po wielu godzinach gorączkowych przemyśleń i narad podjęto decyzję o budowie pierwszego w historii ijknontiańskiego świata wehikułu, który umożliwi im wydostanie się z Wszechświata. Do udziału w tworzeniu projektu i budowie wyznaczono między innymi oczywiście Fangenaworla...

Rola Fangenaworla w tej historii początkowo wydaje się banalna, ale szybko okazuje się, że tylko on traktuje fakt, który poznał, czysto naukowo. Pozostali Ijknontianie, nieprzywykli do myślenia oderwanego od codzienności, bardziej abstrakcyjnego, dostrzegli w nim zagrożenie, które ich ogranicza, i zamach na swoją wolność. Kosmiczna cecha przestrzeni, będąca bez znaczenia dla ich życia i przyszłości, stała się nagle czymś bliskim, realnym, i im bardziej trudnym do pojęcia i niejasnym, tym bardziej sprawiającym wrażenie czegoś, czemu należy się przeciwstawić. Niezwykłą ironią stało się to, że istoty, które całe wieki strach trzymał blisko ziemi, tym razem pcha je w daleką przestrzeń. Tylko Fangenaworl, jako przedstawiciel nielicznych ijknontiańskich naukowców, ma świadomość tego, że granica kosmosu jest rzeczą niemal abstrakcyjną i prawdopodobnie nie można jej tak po prostu przekroczyć. Podobnie jak tego, że już samo dotarcie tam nie jest wykonalne, w szczególności dla technologii, która nigdy dotąd (nawet pod postacią samolotu!) nie wzbiła się w powietrze.
Najciekawszą rzeczą, oprócz zdumiewającej (a niekiedy zabawnej) reakcji społeczeństwa, jest właśnie ta rozterka głównego bohatera. W przeciwieństwie do tłumów, przyzwyczajony jest właśnie do myślenia kategoriami teorii i wzorów, co sprawia, że nie jest mu łatwo przejść do działań bardziej "praktycznych". Na szczęście i wśród nie-naukowców znajdują się myślący ludzie, z którymi odkrywa, jak można znaleźć wyjście z problemu w ten sam sposób, w jaki się on pojawił...
Gdy parę wieków* temu Kwiin Lonial pisał Ucieczkę z kosmosu, jego zamierzeniem było przede wszystkim zażartowanie sobie z bojaźni jego współrodaków, która hamowała ich rozwój i odkrycia. Nie miał przy tym pojęcia, że naukowy element jego dzieła okaże się proroczy. Dziś, kiedy skończoność Wszechświata jest już faktem ogólnie przyjętym nawet na naszej planecie, odbiór utworu się trochę zmienił. Niezmiennie jednak pozostaje ciekawą i nieco wstrząsającą opowieścią o dziwactwach natury stworzeń myślących.


_______________
*A pamiętajmy, że w porównaniu z ziemskimi wiekami te ijknontiańskie są jakieś dwanaście razy dłuższe.

poniedziałek, 24 listopada 2014

40.Podboje Wielkiego Imperatora Inwata: część 27” (Nojn iho Kwsang)

Planeta Enkalips była jasnym, bogatym w azot i złoża naturalne światem - idealnym, żeby na nią napaść. Wkrótce po jej odkryciu i pobieżnym zbadaniu imperator Inwat zebrał flotę i wydał rozkaz zajęcia nowego globu. To, czy obecnie zamieszkiwały go jakieś istoty inteligentne (czy też jakiekolwiek), zawsze było dla niego sprawą drugorzędną bez wpływu na decyzje, jednak nigdy nie odrzucał ewentualności, że tubylcy mogą stawić opór. Nic dziwnego - przez lata zdobywania nowych terytoriów napotykał na najniezwyklejsze stworzenia, które w mniej lub bardziej agresywny sposób okazywały mu brak sympatii dla obcych. Nie było jednak nic, co mogłoby powstrzymać Wielkiego Inwata i ów nie wyobrażał sobie, żeby tym razem coś mogło pokrzyżować jego plany dołączenia pięknej Enkalips do kolekcji dwudziestu sześciu planet Imperium Zyngwozian.
Na miejscu nie napotkał żadnych zwierząt, a przynajmniej nie takie, które byłyby oderwane od gleby - aż po horyzont, z każdej strony planety ląd spowijała mieniąca się wszystkimi kolorami dżungla, pełna rozłożystych drzew o wielkich liściach oraz traw sięgającym im aż do korony. Pozorna bezludność planety mogła okazać się zwodniczą pułapką, mimo to na razie nawet kwaśne początkowo powietrze po paru minutach zdawało się dostosowywać do organizmów wysłanych na powierzchnię żołnierzy. Wszystko zdawało się zachęcać gości do siebie. - zamiast wystraszonych rezydentów ujawniały się wciąż nowe osobliwości i cuda, niewidziane z góry. Schodząc niżej, do tuneli labiryntów pod lasem, oświetlanych jasnością paproci i bielą pni drzew, odkryli wreszcie gaik drzew, obwieszonych ogromnymi bańkami powietrza, których przezroczyste błonki lśniły najróżniejszymi jaskrawymi barwami. Zyngwozianie uświadomili sobie wtedy, że setki takich błyszczących baloników widzieli unoszące się wysoko nad swoimi głowami gdziekolwiek się tu udawali. Zjawisko było tak absorbujące, iż prędko zdecydowali, że nie znajdą tu już nic bardziej interesującego, i postanowili wrócić na statek, by zameldować o bezpiecznej sytuacji i braku wrogów. Nie wiedzieli jednak, że pierwszy raz w życiu to nie wrogów muszą się obawiać...

Kronikarz Nojn iho Kwsang towarzyszył Inwatowi, swojemu władcy i natchnieniu, podczas wszystkich jego inwazji, jednak ta z numerem dwudziestym siódmym należała do jednych z najdziwaczniejszych i najbardziej szokujących jednocześnie. Można spokojnie powiedzieć, że zmieniła jego sposób patrzenia na świat, dlatego właśnie z pompatycznych, sławiących przemoc relacji zmieniła się w nieprzewidywalną historię pełną jego refleksji i negujących się ze strony na stronę wniosków.
Dotąd Kwsang, choć wykształcony, podzielał poglądy swojego pana oraz większości Zyngwozian, że ten, kto ma siłę, ma wszystko. Inwat był zdecydowanie wzorem takich idei - odważny, bezwzględny, obdarzony talentem dowódczym, a przy tym pozbawiony innych zbytecznych walorów emocjonalnych czy umysłowych podporządkowywał sobie kolejne zaskoczone kraje przewyższające go rozwojem czy zdobyczami naukowymi. Co jednak gdy nie ma nikogo, z kim można walczyć? Gdy tym, co staje na drodze, nie są stworzenie odbierające agresywne wtargnięcie jako to samo, nie reagujące na nieznane w znany sposób, nie okazujące przemocy, którą możnaby odeprzeć?
W starciu z przerażającym zachowaniem enkalipsiańskich roślin, które w swojej gościnności potrafią przekształcać odwiedzające je stworzenia tak, żeby były w stanie swobodnie żyć i oddychać w ich środowisku, toporny i odarty z umiejętności wnioskowania rozum Inwat okazał się bezradny. Kwsang staje się świadkiem, jak jego idol przegrywa ze schematycznością własnego myślenia, nie mogąc pojąć, że jedynym ratunkiem przed trucizną, zmieniającą kolejnych wojowników w kolorowe bańki, jest ucieczka, nie pełne poświęcenia stawianie czoła niebezpieczeństwu i wypatrywanie wroga, którego możnaby pokonać. Nie pomagają usprawiedliwienia i typowe dla autora wróżenie sukcesu - w końcu, nawet wbrew własnej woli, Kwsang zaczyna rozumieć, że tutaj siła i zdecydowanie są jedynie głupotą, którą sami się zniszczą. Rozumieją to także kolorowi pół-ludzie, którzy stają na drodze imperatorowi i stają się dla niego pierwszymi wrogami, z którymi może walczyć i wreszcie wrócić do swojego ulubionego jedynego słusznego działania... Czy uda się to zatrzymać?
Wielu naukowców zachwycało się Enkalips, badając niezwykłą reakcję i uczuciowość porastających ją roślin, podziwiając je, ucząc dzięki nim i pamiętając, że mają do czynienia jedynie z formą otwartości na inne żywe stworzenia i pragnieniem „pomocy” im. Ostatecznie nawet Inwat coś wyniósł z tych wydarzeń i nauczył się myśleć, nawet jeśli efektem tego była, jak na ironię, jedynie koncepcja nowych i uniwersalniejszych narzędzi zniszczenia.
Dla wielbicieli dziwnych i absurdalnych (przynajmniej z naszego punktu widzenia) zjawisk i historii poznawania innych planet.

poniedziałek, 17 listopada 2014

39.Nieistniejący ludzie” (Wilwa sta Tokt)

Czasami wśród nowości wydawniczych trafia się coś takiego jak polemika - jeden z czytelników wydanego dawniej dzieła czuje się zobligowany do odpowiedzi lub wyjaśnień i pisze je w formie niezależnego dzieła. Tak właśnie zdarzyło się w przypadku Wilwy sta Tokta i recenzowanej tu niegdyś powieści Sztuczni ludzie Ossy ny Urahtly. Ksaksjanina wprawiła w zdumienie odważna wizja ludzi żyjących pod kloszem kreowanej przez media, oderwanej od świata rzeczywistości, i postanowił opowiedzieć własny punkt widzenia. Co prawda do bycia wybitną nieco jej brakuje, jednak redakcja wspólnie uznała, że może on sporo wnieść do niecodziennego zjawiska występującego na tej planecie.

Wilwa sta Tokt jest statystykiem pracującym na platformie 17, poświęconej serwisom informacyjnym. Każdego dnia otrzymuje od matematyków i psychologów wyniki przeliczeń funkcji, opartych na współczynnikach rozrywki, emocjonalności, nauki, przyrody i innych danych, zawartych w dzisiejszych wiadomościach. Zanim trafią do kreatorów i programistów, Wilwa dostosowuje newsy do siebie nawzajem, układa na podstawie gęstości przekazu, w razie konieczności uzupełnia szczegóły zachowań, dodaje nowe funkcje wydarzeń. Zachwyca go to, jak na jego oczach formują się fakty i psychologia, zjawiska, dzięki którym własnoręcznie ożywiają, nadają akcję i znaczenie do każdego miejsca na świecie. Dzięki telewizji Ksaksja przestaje być pustą, nieciekawą planetą - otacza ją starannie przemyślany, samonapędzający się i żyjący własnym życiem wyższy rodzaj sztuki. Sztuki, zajmującej wszystkie wymiary oraz czas, bez której nie byłoby prawa, historii, człowieczeństwa, ani żadnego porządku. Wilwa cieszył się, że ma na to wpływ - świat nie nadawał się do tego, żeby kierować sam sobą. Nic nie byłoby w nim tak ciekawe i wartościowe, tak dalekie w skutkach i głębokie.
Pierwsza styczność ze Sztucznymi ludźmi była dla niego ogromnym szokiem, z powodu którego nie umiał powiedzieć nawet, czy w ogóle tej historii wierzyć. Czy naprawdę świat, o którym on każdego dnia opowiada, zamieszkują ludzie? I czy ci ludzie mogą żyć w przekonaniu, że on opowiada właśnie o nich? Wilwa nigdy dotąd nie zastanawiał się, dokąd dokładnie trafiają jego prace i czy jest jakiś praktyczny cel, dla którego są tworzone. Nie spodziewałby się jednak, że ktoś traktuje je jako prawdę i ceni wyżej niż to, co widzi własnymi oczami. Mimo to statystyk, podobnie jak bohater poprzedniej powieści, podejmuje się próby odszukania informacji, które mogłyby go przekonać o jednym lub drugim. Większość spotykanych osób jednakże podobnie jak on nie widziała sensu w takiej ewentualności, istnienie takich ludzi nie wydawało się prawdopodobne. Od czasu do czasu Ksaksjanin natrafiał co prawda na kogoś, kto nie chciał z nim rozmawiać, wykręcając się rangą i tajemnicą poufności, jednak nowy kierunek nadany sprawie szybko urywał się, ginąc w kolejnych stertach akt, o których już sam Wilwa nie był w stanie powiedzieć, czy są notatkami faktów czy dziełem jakiegoś innego projektanta...

Celem autora Sztucznych ludzi najprawdopodobniej było właśnie przekazanie wiedzy o tym, co tak naprawdę dzieje się za medialnymi kulisami. Na pewno się on jednak nie spodziewał, że jego utwór trafi także na drugą stroną - do osób, o których pisał i dla których wszystko, o czym mówił, powinno być oczywistością. Jednak pomimo że (z niejasnego powodu) znał dziennikarskie tendencje do fantazjowania na temat wizji świata, wygląda na to, że nie miał pojęcia o tym, jak widzą go oni na poważnie. Większość z nich, jak dowodzi książka Wilwy sta Tokta, nie poświęca żadnej uwagi temu, do czego tak naprawdę mogłyby służyć ich obliczenia, schematy i programy, oddając się w całości tworzeniem ich i doprowadzaniem do perfekcji. Podczas gdy Ossa postrzegał ich jako żądnych władzy nad planetą i stanowiących groźnego przeciwnika manipulatorów, z książki Wilwy wyłania się obraz beztroskich artystów, nie świadomych tego, jak łatwo kierować ludzkimi umysłami.
Forma, w jakiej autor i bohater Nieistniejących ludzi przedstawia swoje wątpliwości, przypomina wypunktowanie, które co prawda nie wyklucza pewnej akcji i wydarzeń (z naciskiem na problemy, jakie ściągał na siebie pracownik), skupia się jednak w zasadzie przede wszystkim na jego przemyśleniach, interpretacji różnych faktów i zachowań. Bohater bawi się w detektywa, starając się wyłapywać znaczące szczegóły z tego, co go otacza, zadawać pytania, jak też i podejmować dialog z tym, co miało miejsce w poprzedniej powieści. Tym bardziej rzuca się w oczy jak bardzo stronnicze jest jego podejście. Podczas gdy co rusz kpi z teorii ludzi wierzących w telewizję, sam nie próbuje wybiegać myślą dalej niż powinien, choćby nadal nie próbując w jakikolwiek inny sposób odpowiedzieć sobie na pytanie, jak i po co w takim razie media działają, i ignorując słyszane nie raz już wcześniej określenia takie jak oglądalność czy widownia. Większość cytowanych rozmów początkowo ostro dąży do wyjaśnienia, jednak łatwo łagodnieje i rozmija się z tematem, kiedy okazuje się, że faktycznie mogłaby przynieść jakiś efekt, i to bynajmniej nie z winy pytanego. Ukazuje się tu ironiczna wręcz różnica pomiędzy tym, jaką inteligencję i spryt widział Ossa ny Urahtla w telewizyjnych projektantach, a jacy naiwni okazali się oni faktycznie, według tego co nieświadomie mówił o sobie polemista. Można by powiedzieć, że pracownicy medialni żyli w jeszcze innej rzeczywistości, takiej, której nikt dla nich nie kreował, a którą kreowali sobie sami. Wygląda przy tym na to, że wyjście z niej jest o wiele trudniejsze.
Spodoba się każdemu, komu podobali się Sztuczni ludzie, w szczególności ci, którym przeszkadzała akcja, a którzy zamiast niej woleliby poznać bliżej mechanizm, dzięki któremu ksaksjański świat funkcjonuje i zobaczyć go od samego środka.

poniedziałek, 10 listopada 2014

38.Dopóki słońce nie zgaśnie” (Śti Ćesti Eiś)

Po pierwsze: dziękuję wszystkim za udział w ankiecie, za pomocą której sprawdzić, jak roznosi się wieść o blogu Międzyplanetarnego Przeglądu Literackiego i skąd znają mnie czytelnicy. Głosujących nie było wielu, jednak wynik i tak mnie zaskoczył - nie spodziewałam się, że tak wielu z Was znalazło mnie w miejscach, których nie znam.
Podobnie cieszę się pozytywnym przyjęciem nowej metody aranżacji postów, w postaci dodatku z tagami na belce - myślę, podobnie jak Meg, że odrobina porządku bardzo się nam przyda. W planie miałam zapowiedzieć obie ciekawostki, jednak roztargnienie tamtego dnia sprawiło, że nie pamiętałam o niczym prócz głównego punktu programu. Tym bardziej cieszy mnie bardzo pozytywne przyjęcie. Jesteście czytelnikami, na których zawsze można liczyć.
Czas na recenzję dzieła, które w odróżnieniu od poprzedniego, nie będzie optymistyczną lekturą.

Historia zaczyna się od niecodziennego zdarzenia - oto na planecie Źfaija ląduje coś, co po bliższych oględzinach doświadczonych filozofów techniki słusznie zostaje uznane za sondę kosmiczną. Kilka rzędów rur-czułek, wysuwających się ze znacznych rozmiarów kadłuba i filtrujących żelowaty grunt, jednoznacznie świadczyło o badawczych zamiarach urządzenia. Początkowe wątpliwości wzbudził jedynie kształt i tworzywo dziwnego obiektu - kształt kulisty nie wydawał się Źfaijanom odpowiedni dla urządzeń poruszających się w przestrzeni międzyplanetarnej, natomiast kamień i piaskowiec, z którego sonda była zbudowana, zalicza się u nich do materii organicznej. Nie zmieniło to jednak zachwytów i zainteresowania wobec przybysza, który zapowiadał wiele wspaniałych, wyjątkowych i doniosłych wydarzeń.
Stało się jednak inaczej. Z obserwacji, którym Źfaijanie od pierwszych chwil na bieżąco poddawali zachowanie sondy, wynikło, że niezależnie od miejsca, które analizowała, nie znalazła niczego, co wprowadziłoby zmiany w jej monotonnym, standardowym działaniu. Nie znalazła na planecie życia, choć przecież w azotowej mazi pod nią nie brakowało organicznych drobin piasku i żwiru - co bardzo rozczarowało tubylców. Filozofowie prędko wyciągnęli wniosek - to nie takiego rodzaju życia poszukuje to urządzenie. Tutejsza biologia wychodzi daleko za zakres tolerancji tego, czego budowniczy tej sondy znali, przez co Źfaijanie nie różnili się dla niej od naturalnej nieożywionej przyrody, a ich planeta - od innych kosmicznych skałek.
Pozostało więc pogodzić się z porażką i pozwolić odlecieć kończącej pracę maszynie. Jednego z naukowców, niejakiego Eće Źaksi tknęło jednak złe przeczucie - wyglądało na to, że nie ma ona wystarczającej ilości energii, żeby oprzeć się grawitacji, panującej na planecie. Skąd ją więc weźmie? Zanim zdał sobie sprawę z możliwych konsekwencji tego faktu, niepozorna sonda zaczęła się przeformowywać. Kulista powłoka rozłożyła się w kwarcowy panel słoneczny, a z wnętrza wyszło szereg mniejszych urządzeń wyposażonych w płozy i szczypce. Eće prędko zorientował się, że i wraz z tą energią statek nie wystartuje - po co więc marnuje ją na ładowanie robotów? Dopiero gdy ruszyły one w stronę najbliższych zamieszkałych osad, zrozumiał, co naprawdę się dzieje - sonda została zaprogramowana na dobudowanie sobie niezbędnej ilości paneli słonecznych, czego nie zrobi bez użycia organicznego kamiennego budulca zawartego w istotach żywych... Sprawa była tym dramatyczniejsza, że światło niewielkiego, blisko położonego słońca było tak słabe, że sonda nie będzie mogła zebrać niezbędnej energii inaczej niż otaczając je kosmiczną, kwarcową tarczą w całości, co wkrótce zaczęło się sprawdzać.


Pragnienie nawiązania kontaktu z mieszkańcami innych planet nie jest obce żadnej cywilizacji. Podobnie jak niewiedza na temat tego, jak ci mieszkańcy mogliby wyglądać. Często, z powodu oczywistej niemożliwości zbadania każdej kombinacji, która mogłaby prowadzić do syntezy życia, podejmowano się uproszczeń i ograniczeń. Co miało skutki tym gorsze, że obiekty badawcze, wysyłane przez pierwszych zdobywców kosmosu, prędko były wyrywane spod kontroli przez odległość. Z tego powodu, niezależnie od wiedzy, która rozwijała się na ich matczynej planecie, oderwane od niej sondy, działające według starych zasad, potrafiły jeszcze całe wieki siać postrach na napotkanych planetach. Zwłaszcza w przypadku wystąpienia usterek, każących im się replikować w niekontrolowany sposób lub dziobać wszystko wokół bez opamiętania, w celu zbierania próbek. Dziś, dzięki kosmicznej policji wychwytującej mechaniczne wybryki, przypadki takie są o wiele rzadsze niż dawniej, w czasach, gdy nie było jeszcze nas na Ziemi. Wtedy niemal każda cywilizacja położona w bardziej zaludnionym skupisku gwiazd, musiała być gotowa walczyć o swoją planetę z czymś, co nawet nie miało świadomości, co naprawdę robi. Oczywiście (i na szczęście) żaden z tych incydentów nie był aż tak wstrząsająca, jak to, przez co musieli przejść Źfaijanie. Programy automatu, który stworzył Śti Ćesti Eiś, daleko przewyższała sondy, które kiedykolwiek „napadły” planetę naprawdę; sztuczna inteligencja żadnej z nich nie była sprytna i zapobiegliwa, by uczynić je tak bezwzględnymi i odpornymi na ludzkie działania. Podczas gdy w rzeczywistości nawet większych rozmiarów urządzenie badawcze dało się w jakichś sposób rozmontować w ciągu naszego tygodnia, tutaj konfrontacja trwała wiele miesięcy i Eće naprawdę musiał się namęczyć, zanim znalazł na nie sposób, a także sprzymierzeńców, w tym konstruktora Ćri Ikśczi. W międzyczasie jednocześnie, podobnie jak i wszyscy wokół, przechodzi przemianę od pokojowo nastawionego naukowca, widzącego jedyną szansę w ucieczce, do szalonego buntownika, który pod wpływem odwagi jest w stanie zrobić wszystko. Niektórym nie podoba się przerysowanie problemu porzuconych sond, więcej jest jednak tych, którzy nie mogą wyjść z zachwytu nad niesamowitą atmosferą grozy, która pochłonęła planetę, ze straszącymi na niebie kłami paneli słonecznych, które niczym gigantyczny zegar odliczają czas do końca świata.
Ta książka to nie tylko strach, niesiony przez kosmiczne automaty, ale i odwaga i błyski geniuszu, dzięki którym udało się z nimi wygrać.

poniedziałek, 3 listopada 2014

37.Mechanizm nieba” (Iwres Jej Renwolwist)

Wśród tych, którzy go znali, Abronzeon słynął ze swoich ambicji, pomysłowości i talentów konstrukcyjnych. Nie miał wątpliwości, że jego wynalazki mogłyby odmienić cały świat, każdemu pomóc i każdemu ułatwić życie. Niestety, nie do niego należało decydowanie, jak świat będzie wyglądał i kto wywrze na niego wpływ - na Skiawli wszystko zależy od świętych pieśni, modlitw. Jednakże znaczenie miały modlitwy przychodzące nie od takich ludzi jak Abronzeon, żyjących w bliskich słońca eterycznych miastach chmur. Skiawlanie wierzyli, że daleko pod nimi, gdzieś w głębi ciemnej i zimnej warstwie nieprzeniknionej atmosfery planety Dumtrii żyją ich potomkowie, pośród których dawno temu sami żyli, i którzy dziś z troski i szacunku wznoszą modlitwy ku ich pamięci. Każde słowo świętej pieśni wypowiedzianej z myślą o danej osobie jest dla niej źródłem energii, która daje szczęście i natchnienie, siłę do działania i tworzenia. Ci, o których pamiętano i często obsypywano modlitwami, cieszyli się zdrowiem, dostatkiem i optymizmem, podczas gdy zaniedbywane dusze snuły się bez życia, mając siłę jedynie na oczekiwanie kolejnej okazji, gdy ktoś o nich wspomni.
Nieszczęście Abronzeona polegało na tym, że z jakiegoś powodu jego imię było jednym z najrzadziej wywoływanych na dole. Podobnie jak inni przedstawiciele najbardziej pogardzanych warstw społecznych, większość czasu wędrował po mieście półświadomie niczym cień, pochłonięty nowatorskimi myślami, na których realizację mógł wykorzystać tylko nieliczne, krótkie chwile. Przy okazji jednego z takich ożywień doznał olśnienia - a co, gdyby poddać analizie modlitewne fale dźwiękowe, ich ton i głośność, i spróbować odtworzyć wszystkie produkowane przez nich częstotliwości? Dzięki sporym osiągnięciom Skiawlan w zakresie muzyki, pomocy zaintrygowanych przyjaciół oraz odrobinie sprzyjającej passy, krótkie badania pozwalają mężczyźnie opracować sztuczny generator świętych pieśni. W jednej chwili możliwe staje się uniezależnienie od nieinteresującymi się ich losem Dumtrian i uczynienie wszystkich mieszkańców podniebnego świata równymi, jednakowo zdolnymi do życia, szczęścia i rozwoju. Wynalazek działa, jednak... czy naprawdę uda się go wykorzystać w skali światowej? Jak na wieść o nim zareagują inni Skiawlanie, zwłaszcza ci wysoko postawieni, opływający w szczęście, oraz ci najbardziej konserwatywni, widzący w oczekiwaniu modlitwy sens swojego istnienia?

Niewiele jest ras, które pod względem modlitw znajdują się po stronie biernej, będąc stworzonymi do wychwytywania jedynej energii życiowej z czystych, pozytywnych uczuć. Skiawlanie posiadają swego rodzaju więź ze spokrewnionymi mieszkańcami niższych partii planety, która pozwala im żywić się brzmieniem i energią wyzwalanymi i przenoszonymi przez pieśni, czego modlący się nawet nie są w stanie zauważyć.
Dla Iwresa Jeja Renwolwista, Skiawlanin właśnie, nie jest to jednak tylko ciekawostka teologiczna, ale realny problem. Istoty, mające moc modlenia się, rzadko są świadome wagi swoich działań, nie rozumiejąc ich lub ignorując. Naiwnie nie wierząc w istnienia kogoś, kto by na owe działania czekał, prowadzą do smutnych nierówności i cierpień w uzależnionych od nich światach. Renwolwist sam znajdował się w dobrej sytuacji, ciesząc się troską i pamięcią ludzi na dole, wykorzystywał więc dany mu czas na podnoszenie kwestii niesprawiedliwości, przez którą cudze życie zależało od łaski zupełnie innych stworzeń. Mechanizm nieba oprócz tradycyjnej już tu roli szerzenia wiedzy, był eksperymentem, mającym zachęcić do działania i zbadać reakcje na zdumiewający w pierwszej chwili pomysł zmechanizowania modlitewnej energetyki. Jak na razie pomysł ten nawet wydaje się mało realny do wykonania w rzeczywistości po paru pokoleniach od wydania powieści i będzie trzeba włożyć w badania na ten temat o wiele więcej wysiłku, niż to zrobił Abronzeon, jednak Renwolwist wierzy, że wspólnymi siłami wreszcie uda się znaleźć rozwiązanie i uzdrowić świat Skiawlan. W końcu, jak to mówimy na Ziemi, wiara czyni cuda.
Naprawdę warto przeczytać - zarówno po to, żeby móc kibicować pełnemu inwencji Abronzeon, jak też żeby zachwycić się podniebnym światem, zbudowanym z chmur.

poniedziałek, 27 października 2014

36.Nie porzuca się podróżników w czasie” (Olonej Lirti Kstri La Oita)

Zastraszenia typu Beze mnie jesteś nikim! i To wszystko po tym, co dla ciebie zrobiłam!, słyszane od osoby, która właśnie straciła status drugiej połówki, rzadko są czymś, co traktuje się poważnie. Rwint, mieszkaniec Damnitoriliona, zdecydowanie nie traktował - nie spodziewał się, żeby zachowanie jego narzeczonej było podyktowane czymś więcej niż megalomanią i zapędami do rządzenia nim. W końcu do wszystkiego, co miał, doszedł sam - sam przechodził przez niekończące się egzaminy monitujące potencjał jego intelektu, sam, gdy już otrzymał posadę hodowcy Uniminów, analizował ekosferę, którą się będzie zajmował, aż wreszcie lata ciężkiej pracy w końcu wywindowały go na pozycję jednego z największych producentów Białych Korzeni. Wtedy dopiero poznał Rirdżoli, pracowniczkę eksperymentalnych systemów nadatomowych na jednym z księżyców planety. Pomimo młodego wieku miała na koncie liczne zasługi dla ówczesnej fizyki Damnitoriliona, mnóstwo odkryć i spostrzegawczych wniosków z obliczeń. Rwint niewiele z tego rozumiał, zwłaszcza że, czym zwróciła jego uwagę, więcej zdawała się wiedzieć o jego osobie niż z tematów naukowych. Nie pomagała mu przy pracy także wtedy, kiedy ich znajomość stała się znacznie bliższa - raczej obserwowała go czujnie i podziwiała. Znajomość przybrała zły obrót, gdy Rwint zastał dziewczynę u zarządcy plantacji, wymieniającą się z nim informacjami na jego temat. Damnitorilionianina nie przekonały rozpaczliwe argumenty o jej trosce i wiedzy o tym, co jest dla niego najlepsze. Nagle stało się dla niego oczywiste, że Rirdżoli widziała w nim tylko przedmiot działań szpiegowskich czy może nawet donosicielskich, który wyznaczył jej zarząd lub nawet konkurencja. Prawda była jednak o wiele, wiele gorsza...
Krótko potem Rwint zauważa zniknięcie pani naukowiec, a wraz z nim dziwaczne zjawisko zniekształcające rzeczywistość. Na jego oczach znikają i pojawiają się budowle, przesuwają się rosnące od lat rośliny, zmienia wygląd ludzi i zmienia się on sam. Nagle okazuje się, że jego mieszkanie jest puste, wreszcie znika samo mieszkanie. Pracownicy jego własnej plantacji z minuty na minutę przestają go poznawać, jakby nigdy nie było go tam nie było, aż wreszcie zostaje przegoniony do dolnych, ubogich partii miasta. Chaos niepojętych wyrażeń, choć nieprawdopodobny, sprawia na nim Rwincie spójne wrażenie, jakby rzeczywistość świadomie spychała go na dno i odbierała wszystko. Nikt jednak nie dostrzegał żadnych zmian, odbierając ich efekt jako coś, co było od zawsze, będąc raczej ich częścią niż obserwatorem. Rwint z trudem przyjmuje do wiadomości szaloną opcję, że może to być zemsta jego niedoszłej narzeczonej. Która to prędko się potwierdza, gdy w spisie danych tożsamościowych znajduje kuriozalną informację o jej śmierci - dziesiątki lat temu, skutkiem morderstwa dokonanego przez... nią samą. Pozostaje mu przedostać się nielegalnie do laboratoriów na księżycu, dowiedzieć się, co się stało i, jeśli to wykonalne, podjąć próbę uratowania dziewczyny, choć nie rozumiał jeszcze, jaki mogła mieć ona związek z jego osobą.

W chwili wydania tej powieści, podobnie zresztą jak jeszcze długo potem, naukowcy nie mieli jasności, jak w przypadku tak ostrych manipulacji zachowałby się czas i jak widziane byłyby wydarzenia z punktu widzenia obserwatorów zamieszanych w nią bardziej niż bezpośrednio. Nikt jednak, zwłaszcza ci z nich, którzy mieli do czynienia z osobnikami płci żeńskiej i ich zawziętością, nie wątpi w powagę sytuacji. Rirdżoli, pchana nienormalną fascynacją, odwiedzała linię swojego życia wielokrotnie - po raz pierwszy zakochując się, po raz drugi potajemnie pomagając we wszystkim, co robił, wreszcie, chcąc powstrzymać samą siebie, dokonując zabójstwa, które zachwiało stabilnością tej i pozostałych linii czasu. Wydaje się, że jej impulsywność i lekkomyślność stoi w sprzeczności z dokonaniami naukowymi, z których zasłynęła, jednak tak naprawdę były one motorem wszystkiego, co robiła i do czego dążyła, co autorka idealnie zarysowała. Bohaterka motywowana przez miłość doprowadziła najpierw do wynalezienia wehikułu czasu, który miał umożliwić sukces obiektowi jej westchnień, potem, przepełniona nienawiścią obróciła wynalazek przeciwko Rwintowi i przeciwko sobie.
Na szczęście nie tylko ona dysponowała tak wielką wiedzą o podróżach w czasie. Kluczowa okazała się pomoc Najlanktrona, zbzikowanego nieco, samotnego starego fizyka zamieszkującego księżycowe podziemia i zdającego się „widzieć” coś więcej niż rzeczywistość, w której się znajduje. Dopiero dzięki jego wynalazkom, a także „wizjom” Rwint był w stanie ruszyć w pogoń za bezwzględną morderczynią. I, przy okazji, poznać prawdę o tym, ile z niego samego naprawdę było zasługą jego własnych możliwości, pracy i tego, kim chce być. Przy czym żadna z tych rzeczy nie była prosta, gdy historia nabierze tempa, a wciąż wybijane z równowagi linie czasu zmienią wydarzenia w nielogiczny kolorowy kalejdoskop, dążąc do ułożenia się w jedyny sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy. Który nie zawsze był osiągalny, bo za każdą jego zmianę dziewczyna odpowiadała nową, która pociągała za sobą kolejne i które wreszcie doprowadzały do tak paradoksalnych sytuacji, że wir oderwanych od siebie zdarzeń, do którego trafili Rwint i Rirdżoli, coraz rzadziej pozwalał przewidzieć skutki ich działań. Podobnie jak coraz mniej przypominał świat, który oboje zamierzali uratować. Czy naprawdę da się coś naprawić w linii czasu, która jest bardziej wszystkimi światami na raz niż jednym konkretnym? Czy w ogóle czas nadal ma tu znaczenie? I czy możliwy będzie powrót do prawdziwej rzeczywistości?
Porywająco zakręcona historia, która zmienia się z niewinnego romansu do oderwanego od rzeczywistości ciągu paradoksów, w której jednak wciąż istnieją myśli, uczucia i wątpliwości.

poniedziałek, 20 października 2014

35.Osiem elementów” (Iriowino)

Co łączy projektanta pierwszego na planecie Syji wehikułu czasu oraz światowej klasy energologa? To, że obaj zostali uprowadzeni przez Nieznajomego, stając się częścią jego zdumiewającego i na razie nikomu nieznanego planu. Podobnie zniknęło parę, wydawałoby się niewiele znaczących i zupełnie niepowiązanych ze sobą przedmiotów ze społecznego muzeum, elektrowni i laboratorium. To wszystko, co wiadomo o tajemniczym złoczyńcy – Opiekunowie królowej miasta Krimii muszą sami dowiedzieć się reszty i powstrzymać wiszącą w powietrzu katastrofę. I pewnie by się im udało, gdyby nie to, że Nieznajomy wykorzystuje syjańską zdolność ponadwymiarowego kształtowania właściwości przestrzeni i materii bezlitośnie łamiąc przyjęte reguły. W wykreowanym przez niego pałacu rzeczywistość przypomina pozbawiony praw fizyki koszmar, której nawet wprawni wojownicy nie byli w stanie naprostować na tyle, żeby przeżyć spotkanie z nią. Spośród dziesiątkowanej grupy Opiekunów z kolejnych niebezpieczeństw wychodzi cało tylko jeden z nich, Delwenino. Ale czy jest to przypadek czy raczej gra ustawiona przez Nieznajomego w celu znalezienia następnego elementu?

Syja krąży wokół Syriusza, którego o dowolnej porze roku możemy zobaczyć na nocnym niebie jako najjaśniejszą gwiazdę, tym bardziej ciężko objąć myślą fakt, że tak niedaleko od nas mieszkają istoty, z których każda może z otaczającą je rzeczywistością robić, co chce. Wydaje się, że taki świat nie mógłby być możliwy, że wystarczyłaby odrobina bezmyślności czy egoizmu, by doprowadzić całą planetę i panujący na niej porządek do ruiny. Wystarczy jednak chwila zastanowienia, żeby zauważyć, że także na Ziemi, gdzie każdy z nas ma pewną, fizyczną władzę nad energią i materią, nie trzebaby wiele, żeby wyrządzić jakąś szkodę czy zrobić komuś krzywdę. Wszechświat jest pełen niezwykłych właściwości, które mogłyby mniej lub bardziej mu zaszkodzić, ich właściciele jednak chętnie rezygnują z części swojego potencjału na korzyść spokoju, bezpieczeństwa i dobra innych. Zamiast rozsiewać morderczy, niezrozumiały dla nikogo chaos, Syjanie wolą realizować się w bajkowej architekturze i wielowymiarowej kinematografii. Dopóki nie pojawia się ktoś taki, jak Nieznajomy.
Pomimo że nie jest tajemnicą, iż Iriowino opierał swoje pomysły na tym, z czym faktycznie Opiekunom krimiańskich królów i królowych zdarzało się walczyć, jego wyobraźnia i tak budzi podziw. Każdy opis daje nam szczegółowe, namacalne wyobrażenie o dziwactwach, które napotyka Delwenino, i wywołuje ciarki na plecach, mimo to nie dziwi, że książki Iriowino zdobyły sławę przede wszystkim dzięki wszelakim efektownym ekranizacjom i to nie tylko na jego rodzimej planecie. Oderwana od powierzchni kulista grawitacja, ogień promieniujący czarnym światłem, zbitki ścian czasoprzestrzennych zaprogramowane na schematyczne niszczenie czy wreszcie wędrujące na korytarzach, samodzielne kule żrącej próżni, to coś, co zdecydowanie nie każdy Syjanin zdołałby wymyślić i jednocześnie coś, czego nie da się zapomnieć, czy to w formie pisanej czy wizualnej. Każde z tych małych arcydzieł (i pod względem literackim, i z punktu widzenia świata przedstawionego) posiada naukowe wyjaśnienie, dzięki któremu istnieje, swoją własną fizykę, w której główny bohater musi jak najszybciej się połapać, żeby nie zginąć.
Pomimo tego wszystkiego, całkiem sporo jest tu kombinowania, zwłaszcza jeśli ma się jakieś pojęcie o Legendach Wszechświata. Uwagę przyciąga sam Nieznajomy, który choć nie pojawia się w „kadrze” często, zawsze pozostawia po sobie pytania co do tego, czego właściwie chce i, potem, czy to faktycznie realne oraz na ile mamy do czynienia z szaleńcem, a na ile z geniuszem. Samotnemu Opiekunowi przez cały czas nie daje spokoju przeczucie, że chodzi o coś wielkiego – i tyleż niszczycielskiego. Po co mu ludzie zajmujący się czasem oraz energią? A te przedmioty? Czy czasem ten laser czy atomowy generator liczb losowych mogą mieć jakiś jednoznaczny sens? Z czasem z pomocą przyjdą mu i sami odnalezieni naukowcy, pozwalając tuż przed samym końcem dramatycznego labiryntu odkryć siłę tkwiącą w czterech kosmicznych żywiołach – przestrzeni, energii, czasu i prawdopodobieństwa. Nieprawdopodobne szczęście Delwenino stanowiło ostatni element układanki. Czy jednak można obrócić tę moc przeciwko porywaczowi? A może na to on właśnie liczy?
Porażający i zachwycający jednocześnie kryminał opowiadający o naukowej wiedzy zmieniającej się w legendarną magię. Mnie się niezwykle podobało.

poniedziałek, 13 października 2014

34.Umysł kota” (H Flona Inkrefanźi)

Życiową pasją Daksa Zi Łidakzerta było poznawanie i analizowanie możliwości psychicznych żywych stworzeń. Miał znaczne osiągnięcia w dziedzinie neurochirurgii swojej planety, Tamtoru, leczeniu chorób narządów myślących i przedłużaniu życia poprzez przeszczepianie świadomości do nowego ciała. Dzięki swemu talentowi i wytrwałości własnoręcznie odkrył, a następnie rozszyfrował kod psychonetyczny odpowiadający za dziedziczenie osobowości i emocji, za co został wyróżniony nagrodą Ekrina - odznaczeniem na skalę całego układu planetarnego. Po latach badań i zbierania doświadczeń naukowiec zdał sobie jednak sprawę, że nie znajdzie na swojej planecie już żadnego umysłu, który go zaskoczy, i nowych wyzwań musi szukać poza nią, w kosmosie. Wierzył, że parę eksperymentów na zupełnie nowym organiźmie doprowadzi go do odkrycia czegoś absolutnie nowego i w efekcie przybliży mi wspólną tajemnicę życia we Wszechświecie.
Nie mając jednoznacznej koncepcji, od czego zacząć, Tamtorianin idzie za sugestią swojego wiernego asystenta, Irofa, który przedstawia mu swoje nabytki z ostatnio odwiedzonej planety, Ziemi. Są to dwa żywe stworzenia, zwane kotami, oraz jedno urządzenie nieożywione, służące do zapisu i odtwarzania dźwięku - magnetofon - wraz z nośnikiem. Zaintrygowany Daks niezwłocznie przystępuje do badań. W pierwszej chwili najważniejsze wydają mu się podobieństwa i różnice, jakimi oznaczają się nieznane zwierzęta w stosunku do jego rodzimej fauny. Prędko jednak jego ciekawość przyciąga niespotykany dotąd rejestrator danych i ewentualna kompatybilność kostek psychonetycznych z czułością taśmy magnetycznej. Czy żywy umysł nadawałby się do tak statycznej formy przechowywania? Czy po odczycie nadal byłby tym samą świadomością? Wątpliwości ma rozwiać pierwszy eksperyment, w którym umysł jednego kota ma zostać nagrany na taśmę, a następnie przeniesiony do mózgu drugiego. Pozornie prosty i początkowo nie wzbudzający najmniejszych zastrzeżeń test wymyka się po pierwszym etapie spod kontroli. Taśma magnetofonowa wyposażona w kocią jaźń wydostaje się z laboratorium wprost do serca tamtorańskiej cywilizacji, siejąc postrach i zniszczenie...

Na wstępie śpieszę donieść, że podczas pisania książki nie ucierpiał żaden kot, ani też żaden magnetofon. Wbrew śmiałości, z jaką autor prezentuje nam stopień rozwoju naukowego, przy udziale którego dzieje się akcja, Tamtor nie wychodzi daleko poza to, co osiągnięto na Ziemi. Mała jest też w świecie autora wiedza o naszej planecie, poza faktem, że występują tam koty oraz magnetofony. Zapewne z tego powodu ziemskie przedmioty codziennego użytku często są przedmiotem lęków i uprzedzeń*, w szczególności nasze niezrozumiałe i niezbyt efektywne metody magnetycznego zapisu na taśmie nylonowej. Nic więc dziwnego, że nie brak ekscentryków (w tym i pisarzy), którzy widzą w nich materiał na motyw przewodni szalonych horrorów, kryminałów i kralegsów (historii o pożerających ludzi tosterach). Dopiero H Flona Inkrefanźi jako jeden z pierwszych i wciąż nielicznych podszedł do zadania z powagą i starannością, nie poprzestając na soczystych opisach zrównywanych z ziemią budynków, ale ostrożnie i starannie kreśląc neurotechniczne szczegóły eksperymentu i tworu, który z niego wyniknął. Doskonale uwidocznia się tutaj wieloletnie medyczne doświadczenie H Flony oraz jego pasja do poszukiwania informacji na temat obcych technologii, które to cechy rzadko można spotkać u twórców powieści grozy na Tamtorze. O ile więc jako zorientowani w temacie możemy poczuć się zaskoczeni powierzchownością wizji kota, o tyle warto przymknąć na nią oko dla absolutnie zapierających dech wyobrażeń co do tego, jakie rzeczy mogłyby wyniknąć z połączenia go z magnetofonem.
Nie bez znaczenia jest też jednak główny bohater, po którym moglibyśmy się spodziewać - zgodnie z tamtoriańskim podejściem - że zniknie z pierwszego planu, jak tylko jego diabelskie dzieło przystąpi do realizacji własnych ambicji. H Flona Inkrefanźi nie ignoruje potencjału Daksa, a wręcz przeciwnie - rozwija go i zaskakuje pomysłowością naukowca podczas piętrzących się przeciwności. W końcu nikt nie zna niezwykłej taśmy magnetofonowej tak dogłębnie jak on. No i jest jeszcze drugi kot, który pomoże mu nieco zrozumieć zawiłości ziemskiej natury, która kieruje niebezpiecznym urządzeniem.
Horror tamtoriański niepodobny do żadnego innego - pełen niespodzianek, zwrotów akcji i odważnych (i niekiedy zabawnych) wizji technicznych - jednak wciąż wstrząsający i mrożący krew w żyłach horror. No i oczywiście mnóstwo nawiązań do naszej planety, w tym jedna z najważniejszych ról „głównego złego”. Zdecydowanie nie można przegapić.


_______________
*Był to jeden z powodów, dla którego Międzyplanetarny Przegląd Literacki otworzył swoją filię także na Tamtorze i od paru tamtoriańskich miesięcy pracuje nad zmianą stereotypowego podejścia i propagowaniem wiedzy na temat ziemskiej charakterystyki. W dotychczasowych recenzjach naszym kosmicznym kolegom został przybliżony Pan Tadeusz A. Mickiewicza, Dzielny ołowiany żołnierz H. C. Andersena i DOS dla opornych D. Gookina.

poniedziałek, 6 października 2014

33.Miejsce szczęśliwe” (Wireni Wirkros)

Ostatnia wojna w Narucji zakończyła się bardzo wiele lat temu i niewielu, poza starym Szarwonem Oanynem, ją pamiętało. Trwała nie dłużej niż krótki rok czy dwa, a nieznany wróg szybko dał się przepędzić, jednak wstrząsające obrazy rozpadających się na jego oczach szkieł wzniosłych metropolii i ludzi ginących pod zrzucanymi z nieba ostrzami nieusuwalnie zapisały się w jego wspomnieniach. Myślom o wojnie niezmiennie towarzyszył ból i smutek, jednakże uczucia, wywoływane przez zapoczątkowane przez nią powojenne czasy odbudowy kraju, nie dawały się Szarwonowi już tak łatwo sprecyzować. Z jednej strony musiał każdego dnia walczyć z widokiem ruiny, przypominającej mu o latach tak bardzo niedawnej świetności, z drugiej jednak... Miał wrażenie, że nigdy przedtem nie spotkało go tyle życzliwości, poświęcenia i zaufania od nawet zupełnie obcych ludzi, że otaczający go Naruci nigdy dotąd nie mieli tyle siły, wiary i tak jasnego celu, który dawał im nadzieję na każdy kolejny ciężki dzień. Nigdy nie czuł się samotny, niepotrzebny, nigdy nie dotykały go wątpliwości co do wartości, o które trzeba walczyć. Pomimo że z upływem lat miasto zostało odbudowane, a duma ze wspólnego dzieła z czasem przeminęła na korzyść wielu, wydawałoby się, o wiele spektakularniejszych wydarzeń, dla Szarwona były to najwspanialsze i najważniejsze chwile w życiu.
Dramatyczne przeżycia sprawiły, że Szarwon prawie zapomniał, że istniały jakieś czasy przed wojną. Wydawały mu się blade i nic nie znaczące. Zdał sobie z tego sprawę pewnego dnia, obserwując zachowanie ludzi dookoła. Rodzina, sąsiedzi, to jak wzajemnie się traktują i o sobie mówią, władze, wydarzenia polityczne, to co dzieje się w szkołach, mediach, na rynku pracy... Nagle zaczęły wracać do niego wspomnienia czasów przedwojennych, coraz wyraźniejsze, choć nic nie było w stanie ich przywołać przez tak długi szmat czasu. Zupełnie jak wtedy ze światem i z ludźmi działo się coś dziwnego. Słyszało się o coraz częstszych rozpadach międzypokoleniowych, zamykano wspólne wytwórnie, policja podnosiła podatki, nikt nie chciał zasiedlać nowych lasów. Zagubieni i samotni Naruci, podobnie jak sam Szarwon, nie potrafili radzić sobie ze zwykłą, pozornie bezpieczną i oswojoną codziennością, rozmawiać ze sobą, znajdywać w sobie odwagi do działania, żyjąc w ciągłym lęku przed oszustwami i odrzuceniem. Skąd to de javu? Czy jakieś podobieństwo naprawdę istnieje czy to tylko niejasna pamięć płata Szarwonowi figle? Nie zdołał powstrzymać skojarzenia, że wszystko by się zmieniło, stało znów lepsze, gdyby kraj nawiedziła kolejna wojna, równie bolesna i tragiczna w skutkach, ale przecież...
Niewinne początkowo spostrzeżenia z każdym dniem zmieniało się w prawdziwą obawę o to, co wydarzy się wkrótce. Wspomnienia wracały i nadawały szczegółom sens, który zaczynał przerażać mężczyznę, który wreszcie kazał mu spotkać się osobiście z samym prezydentem. Prawda, którą wtedy poznał, objawiła przed nim dylemat, od którego zależało wszystko, czyli życie i szczęście Narucjan.

Mówi się, że ludzie nie wiedzą, czego chcą, i prawda ta dotyczy nie tylko Ziemian. Zwłaszcza w znaczeniu: czego chcą do szczęścia, które przez wieki pozostawało jedną z największych zagadek psychologii. Jako jeden z najmniej wdzięcznych materiałów badawczych, posiada zależność występowania od innych czynników praktycznie pozbawioną logiki. Osoby, po których możnaby oczekiwać uczucia szczęścia patrząc na ich zamożność, urodę czy popularność (czyli czynników, wydawałoby się, mających na nie największy wpływ), nigdy szczęśliwe nie są. Podobnie jak z miłością nic nie da gonienie za nim, choć jednocześnie nie jest możliwe wykrycie go od strony chemicznej.
Pionierami w skutecznym wywoływaniu szczęścia, sensu życia i wiary w siebie byli dopiero mieszkańcy Norfeli, którym po latach obserwacji i analiz udało się z sukcesem wykorzystać wyniki między innymi właśnie w Narucji. Podobnie jak głównemu bohaterowi Norfelianom udało się złożyć w całość pozornie wykluczające się elementy i odkryć, że do szczęścia nie doprowadzi nas porządek i dostępność wszystkiego. Podczas gdy większość nacji upatrywała jako pożądany rozkwit cywilizacji i zapewnienie dobrobytu swoim obywatelom, Norfelianie zrozumieli, że muszą im to wszystko odebrać i zmusić do walki o nie. Rozwijające się spokojnie państwo, w którym każde dobro jest już zapewnione, prowokuje ludzką naturę do szukania czego innego - pieniędzy, pozycji, każde im się wywyższać i oddalać od siebie, wyszukiwać luk w prawie i wyzyskiwać słabszych od siebie. Wireni Wirkros rewelacyjnie ukazuje logikę tego rozumowania, choć jednocześnie mówi, jak bardzo niebezpieczna jest tu logika. Otóż wystarczy jedna wojna, by znów zacząć od początku, wskazać, że najważniejsza jest współpraca, otwartość, pragnienie pomocy, zależymy od innych i tylko dając innym wszystko, co mamy, dajemy wszystko samemu sobie. Czy jednak chcielibyśmy, żeby te parę banalnych prawd zostało odkrytych? Być szczęśliwym za cenę życia, jak w niszczonej raz po raz Narucji?
Historia, która miesza wzruszenie z przerażeniem i radość ze smutkiem w sposób, wobec którego nie da się przejść obojętnie.

poniedziałek, 29 września 2014

32.Obok” (Ulam Grarr)

Magia odgłosów, wydawanych przez morskie muszle, jest znana w każdej cywilizacji, w której natura (lub coś jeszcze innego) wykształciła strukturę podobną do muszli. Na Raktliwionie Olwigsnym z muszli wytwarzanych przez kwiaty nie wydobywał się jednak tajemniczy szum, który łatwo wziąć za złudzenie, ale prawdziwa, nie budząca niczyich wątpliwości melodia. Było to dziwne zjawisko. Niezależne od tego, jaką kwiat wykorzystywało się jako odbiornik, a wykazujące związek z miejscem i porą dnia. Najbardziej jednak z osobą, która słuchała, choć szybko dowiedziono, iż ta różnica nie polega po prostu na odmiennym odbiorze tego samego dźwięku. Zdawało się, że każdy Raktliwionianin, biorąc muszelkową roślinę do ręki, powodował u niego skupianie konkretnej kombinacji fal, w ciągu kilkunastu minut* przestrajając odbiornik samą swoją obecnością. Z upływem godzin i wraz z przemieszczaniem się melodia zdążała zwykle parokrotnie zmienić się w zupełnie inną, jednak nie zawsze - czasami parę konkretnych dźwięków wracało po pewnym czasie, by zawsze towarzyszyć danej osobie. Dlatego, choć zjawisko wciąż pozostawało niezbadane, było bliskie każdemu Raktliwionianinowi, a wielu z nich uważało "zaprzyjaźnione" piosenki za swój największy skarb.
Nołsa słuchała kwiatowej muzyki zawsze w tej samej muszli i zawsze o tej samej porze, w samym środku nocy. Odcinała się od świata, wyłączając w sobie wszystkie funkcje czuciowe poza słuchem, co wprawiało ją w stan podobny do snu. Nie każdemu udawało się znaleźć swoje melodie, także i ona za każdym razem słyszała inny dźwięk. Do czasu, gdy jeden z nich okazał się zupełnie inny - wyższy, jednak jednocześnie wolniejszy, wypełniony ledwo słyszalnym tłem i z dziwną głębią... Choć przecież nie było w niej słów, czuła, jakby kryła się w nim jakaś treść, jakby mówił bezpośrednio do niej, choć nie rozumiała, o czym. Początkowo melodia zachwyciła ją, potem oczarowała, aż wreszcie, kiedy nowe nuty nie opuszczały jej myśli przez cały następny dzień, uświadomiła sobie, że jest to najpiękniejsze, co kiedykolwiek słyszała i usłyszy w życiu. Odtąd Nołsa słyszała już tylko tę jedną niekończącą się piosenkę. Tę samą, choć za każdym razem trochę inną, jakby coraz bardziej smutną i przepełnioną tęsknotą. Nic, co zdarzyło jej się słyszeć wcześniej, nigdy nie sprawiło, że czuła się tak jak teraz. Wszystko zdawało jej kojarzyć się z tą jedną melodią, jakby opowiadała o całym świecie i o każdej chwili jej życia. Wciąż jednak nie wiedziała, o czym jest naprawdę. Coś podpowiadało jej, że jest to prośba i chodzi o coś niezwykle pilnego. A może to wszystko tylko jej się wydaje?
Niespodziewanie pewnej nocy ogarnęło ją coś, czego nie doświadczył jeszcze nikt na jej planecie - sen, który pod wpływem dźwięku uformował się w wołanie o pomoc. O odnalezienie kilku skradzionych elementów kryształowej konstrukcji, która swoimi harmonicznymi drganiami przez stulecia pobudzała do istnienia cały dźwiękowy świat, i bez której muzyka Raktliwionu Olwigsnego powoli zaniknie. Ale czy to rzeczywiście prawda? Czy naprawdę istnieje obok naszego cały dźwiękowy świat? Nieznane życie, które zniknie? Jedynym, co do czego Nołsa miała pewność, było to, że nie mogłaby żyć, nie mogąc więcej usłyszeć swojej jedynej melodii i że zrobi wszystko, żeby ją uratować. W trakcie wędrówki zaczęła też nabierać niezwykłej pewności, że także ta melodia nie może żyć bez niej i nie chodzi wcale o konieczność naprawienia akustycznej konstrukcji...

Ulam Grarr uwielbia pisać o muzyce i tonach, jednak krytycy są zgodni, że w Obok przeszedł sam siebie. O ile zazwyczaj dźwięk był u niego najważniejszą przyczyną i motorem napędowym akcji, o tyle tutaj stał się jej uczestnikiem, dosłownie: jednym z bohaterów. A właściwie nie jednym, bo całym światem postaci, cywilizacją niemal analogiczną do naszej. Autor zrobił coś, o czym nikt dotąd nawet nie myślał - tchnął w dźwięk, w drgania powietrza, życie, nadał mu strukturę fizyczną, samoświadomość, charakter, inteligencję, własne potrzeby, obawy i... uczucia. Uczucia, o których przekonała się główna (a właściwie jedynie bardziej materialna) bohaterka, Nołsa, choć nie od razu. Grarr idealnie oddał subtelność różnicy pomiędzy zwykłym pięknem a kierowaną do kogoś miłością, między delikatnością kompozycji a szacunkiem i wdzięcznością. Czy w ogóle jest jakakolwiek różnica? Czy pozostaje tylko w nią uwierzyć?
Dźwiękowa istota (o imieniu, które łatwiej byłoby zapisać na pięciolinii niż fonetycznie) staje ponadto przed nie lada wyzwaniem, wspierając Nołsę w podróży - jak wskazywać jej drogę i udzielać wskazówek jedynie językiem muzyki i wywoływanych nią uczuć? Jak wyrażać lęk i dawać ostrzeżenia? Nołsa, opuszczając znane sobie okolice i przekraczając granicę górzystych terenów, znalazła się w, pozornie pustym tak dla nas, jak i dla niej, świecie dudniących skał i echa, w którym zdana była już tylko i wyłącznie na swojego niewidzialnego przyjaciela. Więcej nie pojawił się już żaden sen, który mógłby potwierdzić jej przeczucia. Pozostaje jej zaufać jemu i samej sobie.
Pełna niespodzianek i muzycznej magii wizja Grarr, w której ujrzymy i osiągniemy wszystko, jeśli tylko się na to otworzymy.


_______________
*Długość minut, sekund i godzin na Raktliwionie Olwigsnym różni się od, bardziej oficjalnych miar długości, przyjętych w Raktliwionie Wargliongsym i Raktliwionie Rontrahorksym, jednak ogólnie są one około 2,92 raza krótsze od swoich ziemskich odpowiedników, podobnie zresztą jak sama doba.

poniedziałek, 22 września 2014

31.Czerwona toń” (Eght Tonter Bon)

Planeta Maslalla jest bezapelacyjnie największym skupiskiem przyrodniczych terenów chronionych w południowej części Drogi Mlecznej. Dzięki konsekwentnemu minimalizowaniu degradujących architektur, takich jak elektrownie, huty i fabryki na korzyść odnawialnych źródeł energii i naturalnych metod produkcji, rezygnacji z nieekologicznych środków transportu i ograniczaniu szkodliwych nawyków społeczeństwa, udało się niemal całkowiecie odtworzyć dziewiczy stan czerwonych puszcz maslallajańskich. Modernizacje te zaowocowały diametralną przemianą całej, dotąd szeroko rozwiniętej technicznie, cywilizacji, wielbiciele ekologii nie mają jednak wątpliwości, że tylko na nich zyskała. Dzięki skoncentrowaniu starań i budżetu na działaniach proekologicznych Maslallanie mogli odejść od prowadzonych dotąd wysoce stresujących i niehumanitarnych zajęć w miejskich aglomeracjach i przenieść się na łono natury. Tam, w specjalnie wydzielonych strefach zamieszkania wplecionych w czerwone lasy, które mogą rozwijać się jak po dawnemu, bez żadnego uszczerbku z ich strony, odnaleźli swoje nowe miejsce, nową skromną pracę, domy z surowców naturalnych oraz dawno utracony spokój i zdrowie.
Tereny chronione wymagają oczywiście szczególnej troski, dlatego nie wolno wkraczać do nich bez specjalnej przepustki i sterylnego pojazdu przypominającego jednolitą, szklaną kulę. W ich przypadku nie wystarczy wyznaczenie wąskich ścieżek do poruszania się czy czerwonej odzieży, która, jak wykazano, jest najlepiej tolerowana przez zwierzęta leśne - takie regulacje obowiązują już w strefach mieszkalnych. Przestrzegania tych i innych reguł pilnuje strażnik leśny, Dandiron. Dość szybko poznajemy jego postać, podobnie jak dumę z pełnionej, bardzo wyróżniającej dodajmy, funkcji i szczytnej idei, na jakiej opiera się jego kraj. On też jest jednym z pierwszych, którzy poznają najnowszą nowelizację przepisów. Mianowicie psycholodzy doszli, że poruszanie się pomiędzy strefami nawet w antytoksycznych kulach ma oddźwięk w narodowym lesie, tak więc od dziś zostaje zakazane zarówno opuszczanie stref, jak i wychodzenie z mieszkań w tych strefach. Główny bohater ma początkowo pewne opory - jego najbliżsi, których mógł raz do roku odwiedzać, mieszkają kilka stref dalej od siedziby jego urzędu. Szybko uznaje jednak słuszność odgórnej decyzji - czyż brak możliwości widywania się z bliskimi nie jest małą ceną w zamian za nieskazitelność planety? Poza tym są też przecież dostępne wideofoniczne teletransmisje, dzięki którym w zasadzie może się z nimi widywać, kiedy i gdzie chce. Nie brakuje też rozrywek multimedialnych jak dotykogramy, obrazony i ultranet, z których można korzystać do woli, pod warunkiem, że oczywiście nie przekracza się dziennego limitu emisji szkodliwych fal elektromagnetycznych. Wygód w postaci sklepów, rynków i placów rozrywek nie brakuje. Tym większe jest zdziwienie Dandirona, gdy niespodziewanie obywatele w reakcji na wprowadzenie nowej ustawy reagują niezadowoleniem i zniechęceniem. Wśród coraz liczniej protestujących buntowników pojawiają się głosy, że człowiek stał się mniej ważny niż przyroda i że czas to zatrzymać, że wystarczy już dostosowywania się i pora wreszcie zacząć żyć jak ludzie cywilizowani. Ani Dandiron, ani nikt ze strażników starających się odeprzeć histeryczne ataki, nie jest w stanie zrozumieć ich zachowania. Skoro tak pragną wrócić do miastowego brudu, dlaczego nie przeniosą się do jednej z kilku wciąż istniejących (choć systematycznie likwidowanych) pozbawionych ograniczeń supermetropolii? Czy uda się powstrzymać katastrofę, wiszącą nad z takim trudem odchowanym czerwonym lasem?

Problem dbania o środowisko istniał razem z każdą bardziej rozwiniętą cywilizacją i nie upraszczała go odmienność ani w położeniu we Wszechświecie, ani w rodzaju produkowanych odpadów, ani w ilości wolnej przestrzeni na planecie. Niezależnie od tego wszystkiego bardzo ciężko jest zaszczepić ludziom szacunek do przyrody, umiejętność docenienia jej znaczenia dla świata i tego, że jest dla nas najważniejsza. Nawet najwspanialsze i najbardziej pożyteczne zdobycze techniki i kultury są niczym w obliczu przyszłości, w której nie zostanie ani jeden niezanieczyszczony las, a rosnące w nich niegdyś borowiki będzie można oglądać tylko na filmach. Zadaniem człowieka jest zrobić wszystko, by było jak dawniej, kiedy nie zaśmieciliśmy planety swoją pustą egoistyczną obecnością, żeby później mogły docenić ten idealny świat także nasze dzieci i wnuki. Kiedy jednak jakieś drobne niedogodności, będące skutkami niezbędnych przecież ekologicznych zmian, zaczynają dotykać nas samych, idziemy na łatwiznę i uciekamy od przyjętej drogi. Prawda jest jednak taka, że, niestety to, co jest dobre dla nas wszystkich, wymaga poświęceń. Wszyscy by chcieli żyć w zdrowym, naturalnym środowisku, jednak, jak to ze zdziwieniem zauważył Dandiron, nie bez wygód świata współczesnego, które przecież pozostają w sprzeczności z naturą. Czyż nie jest to oczywiste? Dandiron wiedział to od zawsze, odkrył jednak wiele innych cech ludzkiego charakteru, o których dotychczas nie miał pojęcia. Także tą, najdziwniejszą, że ludzie wolą korzystać z uroków przyrody już teraz, egoistycznie, zamiast myśleć o przyszłości i skromnie podziwiać ją na ekranach obserwacyjnych.
Wstrząsająca historia przestrzegająca przed skutkami krótkowzroczności i skupiania się tylko na jednej stronie rzeczywistości.

poniedziałek, 15 września 2014

30.Planetornia. Poradnik” (Izahs Liol)

Dziś przedstawię Czytelnikom książkę, która jest nie tylko jedną z najbardziej unikatowych w swoim rodzaju, ale przede wszystkim jedną z najstarszych. I to nie wśród cenionej pozaziemskiej literatury, ale w ogóle wśród wszystkich dzieł, jakie kiedykolwiek we Wszechświecie powstały.

Sztuka planetorni - tworzenia, hodowania i rozbudowywania planet - na czym właściwie polega? Kto ma do niej odpowiednie predyspozycje i jakiej wymaga ona wiedzy? Izahs Liol, najznakomitszy planetorysta z mgławicy Sarams, badacz, wykładowca, znawca i wielusettysiącoletni hodowca planet przedstawia nam tajniki opieki nad najbardziej różnorodnymi ciałami niebieskimi, udowodniając swoim pełnym wdzięku dziełem, że nadaje się do tego w zasadzie każdy, kto ma ambicje i ów dzieło pod ręką. Z budzącym podziw zaangażowaniem, wszechstronnością i przeczuciem przeprowadza nas przez ten głęboki temat począwszy od podpowiedzi przy wyborze rodzaju planety i typu gwiazdy centralnej, przez wskazówki co do zawiłości geologicznych w najwcześniejszych etapach rozwoju, po uwagi na temat zagrożeń i korzyści, jakie niesie ze sobą jej kosmiczne otoczenie. Tłumaczy jak dobrać skład planety, jej rozmiar oraz odległość od gwiazdy tak, żeby zapewnić jej długi stabilne istnienie i piękny wygląd. Objaśnia, dlaczego ważna jest prędkość planety i jak sprawić, żeby jej skorupa przemieszczała się. Poznamy łatwe i sprytne sposoby na diametralne zmiany w formie powierzchni stworzonej przez nas ciała niebieskiego i nauczymy się wzbogacać je o dodatki takie jak księżyc czy tęczowe pierścienie. W przeciwieństwie do wielu innych poradników dowiemy się także, jakie kroki podjąć w momentach krytycznych, gdy zaobserwujemy objawy zanikania pola magnetycznego albo na powierzchni zalęgnie się życie. Proste i genialne zarazem rady Izahsa pomogą nam stworzyć zarówno spektakularnego gazowego olbrzyma z barwnym, samonapędzającym się systemem wiatrów burzowych, jak i pas maleńkich planetek wędrujących po najzimniejszych i najbardziej zakrzywionych orbitach, które będą cieszyć nasze oczy jeszcze wiele miliardów lat.

Mniej więcej tak reklamowano ten podręcznik cztery miliardy lat temu, kiedy został po raz pierwszy wydany i to wystarczyło, by nakręcić wielką modę na tworzenie jedynych w swoim rodzaju układów planetarnych. Nie była to pierwsza książka traktująca o tym temacie, jednak pierwsza mówiąca o nim w sposób tak ciekawy i dostępny dla każdego. Izahs Liol zamienił teorię na setki przykładów, zebranych podczas obserwacji efektów kształtującego się właśnie Wszechświata, oceny jego potencjału i chemicznofizycznych właściwości. Dzięki jego cierpliwości i wyobraźni inżynieria planetarna zwróciła uwagę praktycznych rzemieślników, skupionych dotąd na prostym formowaniu gwiazd, oraz artystów, dotychczas dostrzegających jedynie ażurowy urok mgławic emisyjnych. Planety, które dotąd stanowiły jedynie kruchy, szary i rzadko spotykany dodatek do kul gazowych, stały się nagle głównym obiektem zainteresowania, motywującymi do niekończącej się perfekcji klejnocikami, które złożonością swojej struktury daleko przewyższały jednolitą powtarzalność słońc. Planety lodowe, kraterowe, gazowe, wulkaniczne i otulone mgłą atmosfery zachwycały i kształtowały wciąż nowe talenty w dziedzinie planetorni, motywując do ciągłego ulepszania gwiazd centralnych i zaskakiwania coraz to efektowniejszymi pierwiastkami ciężkimi.
Niektórzy twierdzą, że to właśnie dzięki Izahsowi planety występują dziś w takiej ilości i Wszechświat wygląda tak, jak wygląda. Nie byłoby łatwo ustalić to dziś na pewno - nauka zdaje się mówić, że każdy znajdujący się we Wszechświecie obiekt mógłby powstać samoistnie, dzięki przypadkowym warunkom wynikającym z obecności konkretnych pierwiastków czy temperatury; że żadna planeta nie musiałaby być dziełem artysty. Wystarczy jednak spojrzeć na nasz Układ Słoneczny - układ, w którym już same największe księżyce Jowisza to zbiór sprzeczności, a wszystkie planety razem wyglądają jak różnokolorowe koraliki - żeby pojawiła się myśl, że komuś bardzo zależało na doborze właśnie takich kombinacji materii i sprawieniu, żeby nasz świat wyglądał właśnie tak, a nie inaczej.
Kiedyś był to tylko poradnik, dziś jest to niemal zbiór zaklęć, budzących zastanowienie i zdumienie. Warto przeczytać.

poniedziałek, 8 września 2014

29.Horyzont zdarzeń” (Mundeno)

Klingelian był, tak jak i większość współmieszkańców jego nienazwanej planety, genialnym fizykiem i wynalazcą. Nie było sensacją, ani nawet wielkim zdziwieniem, gdy pewnego dnia ukończył wreszcie budowę swojego dzieła - super statku kosmicznego o prędkości przekraczającej prędkość światła. Główny bohater miał świadomość nowatorskości swojego wehikułu oraz tego, że otworzy on drogę innym fizykom i wynalazcom. Jednakże, ponieważ nie bardzo wiedział, w jaki dokładnie sposób, po krótkiej prezentacji natychmiast postanowił go wypróbować i wyruszyć w niezdobytą przestrzeń kosmiczną.
Podróż szybko dostarczyła mu mnóstwa zapierających dech obserwacji, potwierdzeń dziesiątki przypuszczeń i materiałów na lata późniejszych badań. To, w jaki sposób zniekształcały się widziane obrazy, jak zmieniały się prędkości obserwowanych obiektów, jak zachowywała się grawitacja, materia i przestrzeń... Równie szybko jednak lista zjawisk do odkrycia zaczęła się kurczyć. Ponieważ pokonanie odległości do każdej, najdalszej nawet gwiazdy czy pulsara, zajmowało mniej niż mgnienie, Klingelianowi szybko zaczęło brakować pomysłów, czemu jeszcze mógłby się przyjrzeć. Wszystko, co był w stanie dostrzec, było w jego zasięgu, nic nie stanowiło dla niego przeszkody. Latał od jednej konstelacji do kolejnej i wszystko wokół wydawało mu się podobne, jednolite, coraz mniej interesujące, puste wręcz. Czyż stać go tylko na opisanie tego, co jest jak na dłoni, do czego po odkryciu takiej maszyny doszedłby już każdy? Czyż nie jest wystarczająco wielkim naukowcem, żeby wycisnąć ze Wszechświata coś więcej?
Wędrując w poszukiwaniu czegoś wartego uwagi przypomniał sobie o najbardziej tajemniczych obiektach, jakie istnieją, których cechą charakterystyczną jest to, że nie można ich zobaczyć. Obiekty o masach bilionów słońc, pochłaniające swoją straszliwą grawitacją wszystko, każdą materię i energię, i skrywające się za ścianą nieprzeniknionego horyzontu zdarzeń - czarne dziury. Nikt nie wiedział, co dzieje się za magicznym horyzontem zdarzeń, bo wrócić zza niego nie było w stanie nawet światło, które dostarczyłoby o tym informacji. Ale przecież kosmiczny super statek Klingeliana poruszał się z prędkością większą niż światło, więc także horyzont zdarzeń nie stanowił dla niego granicy!
Po długich, ostrożnych poszukiwaniach niewidzialnego Klingelian wreszcie znajduje czarną dziurę i bez wahania pozwala się jej pochłonąć. Horyzont zdarzeń, niczym nieskończenie cienka bańka mydlana, pęka i odsłania przed gościem całkowicie nieznany, jasny i barwny świat. Świat ludzi, którzy jak żadne inne istoty we Wszechświecie, potrzebują do życia skrajności - gigantycznych grawitacji i ciśnień, maksymalnej ilości energii świetlnej, temperatury, wilgotności... Największa niespodzianka czekała jednak wewnątrz, ukształtowanej w lej, zamieszkałej płaszczyzny, po drugiej stronie której naukowiec znalazł ni mniej, ni więcej jak drugi, samodzielny wszechświat dwuwymiarowy...

Z pewnością każdy, kto ma jako takie pojęcie o astronomii, a w szczególności o osobliwościach (do jakich należą czarne dziury właśnie), zauważy wiele „nieścisłości” we „wiedzy” propagowanej przez tę opowieść. Nie jest to przypadek - wśród kosmicznych czytelników powszechnie znany jest fakt, że książki opatrzone nazwiskiem Mundeno (czy w zasadzie jakiegokolwiek pisarza pochodzącego z Shanazy) zawierają nie wiedzę, a raczej wariacje na temat pewnej informacji, która akurat wpadła autorowi w ręce. Co nie zmienia faktu, że pisarze i tak stanowią najbardziej wyedukowaną część shanaziańskiego społeczeństwa, zdając sobie sprawę chociażby z tego, że ich układ planetarny liczy więcej niż kilka tysięcy kilometrów, a czarna dziura to nie to samo, co ciemna mgławica. Mimo to utwory pochodzących z tej planety twórców cieszą się sporą popularnością w środowiskach naukowych daleko lepiej zorientowanych w kosmicznym stanie rzeczy - głównie stanowiąc źródła, kolokwialnie mówiąc, najgłupszych teorii, jakie tylko da się wysnuć z danego faktu. Najgłupszych, a co za tym idzie, najbardziej przewrotnych, najodważniejszych i kompletnie oderwanych od innych, ogólnie przyjętych, a nie zawsze prawidłowych założeń, co sprawia, że ciekawostki z wielu książek z Shanazy lubiły okazywać się prawdziwe, wyprzedzając naukowo całą resztę Wszechświata. Także Horyzont zdarzeń miał swój przebłysk geniuszu, swego czasu skłaniający liczne grupy poważnych naukowców do namysłu. Co dzieje się z materią za horyzontem zdarzeń? Czy czarne dziury naprawdę mogą być odpowiedzią na to, skąd wziął się nieskończenie gęsty punkt, który dał początek Wielkiemu Wybuchowi? Czy rozszerzanie się Wszechświata i niepojęta ciemna energia mogą być jedynie efektami ubocznymi odwróconej grawitacji centralnej czarnej dziury? Dzisiaj już wszystko to wiadomo i nawet, jak widziałam niedawno w pewnej gazecie, Ziemianie też zaczynają w swoim tempie dochodzić do tej prawdy, ktoś jednak musiał być pierwszy.
Dla wielbicieli szalonych, niezobowiązujących wycieczek pseudonaukowych.

poniedziałek, 1 września 2014

28.Narodzony Zimą” (Veona Janknai)

Obrazem, z którym młody, na naszą miarę nastoletni, Sueja najmocniej kojarzył swoje dzieciństwo i cały otaczający go świat, były od zawsze zatopione w śniegu i w chmurach wzgórza Naniwigurii na sąsiedniej aerowyspie oraz niekończące się białe równiny, otaczające namiot ich plemienia, Eusenna. Śnieg padał, odkąd tylko sięgał pamięcią, wędrując od szarej ciemności nieba ku szarej ciemności między aerowyspami i młodzieniec nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek miało być inaczej. Co prawda wielokrotnie słyszał legendy, głoszące, że parę dziesięcioleci temu, czyli mniej więcej przed jego urodzinami, światem rządziło siedem pór roku, a po jednym dniu zimy prędko nadchodziła gorąca i mokra latowiosna, nie uważał ich jednak za bardziej wiarygodne niż inne bajki wioskowej starszyzny. Jako jeden z nielicznych w ogóle niewiele uwagi poświęcał wierze i przesądom, które zdawały się być podstawą egzystencji jego sąsiadów, wątpił we wszystko, czego nie mógł zobaczyć i jasno powiązać z przyczyną. Tak samo nie znajdywał przyczyny, która miałaby uniemożliwić nadejście latowiosny, choć wielu z jego pobratymców wierzyło, że takowa istnieje.
Wszystko zmienia się, gdy jego wioskę odwiedza podróżnik ze wzgórz Naniwigurii. Trafia do niej przypadkowo, jednak od razu rozpoznaje imię Sueja, oznaczające Narodzony Zimą i jego związek ze znaną mu legendą. Opowiada on historię swojego plemienia, jak pewnej z costuletnich zimowych nocy wszystkich nawiedził sen o dziecku, z powodu którego zima się nie skończy. W tym samym śnie pojawił się też nakaz zabicia go jako jedyny ratunek przed wiecznym zimnem. Oczywiście jednak matka, z której pąków dziecko wtedy się zrodziło, zdążyła wysłać je maleńkim balonem za krawędź aerowyspy, i choć inni ludzie natychmiast wyruszyli lotomatami w pogoń, kołyska na dobre zniknęła pośród płatków śniegu. Od tego czasu chłopca nikt nie widział - jak twierdził przybysz, aż do teraz, jasno wskazując Sueję jako winnego nieszczęścia.
W pierwszej chwili chłopak wyśmiewa jego teorie - każdy w namiocie znał go przecież od dziecka i nie pozwoli zrobić krzywdy. Świat Sueji legł w gruzach, kiedy jego matka natychmiast ustąpiła, przyznając, że znalazła go lata temu w śniegu. Kiedy wszyscy pozostali, najbliżsi, których darzył zaufaniem i szacunkiem, którzy go wychowali i byli dla niego wszystkim, wycofują się poruszeni opowieścią nieznajomego, Sueja rozumie, że musi uciekać, tak jak lata temu nauczyła go prawdziwa matka. Jego ucieczka prędko zmienia się w poszukiwania - na temat tego, kim jest i co takiego może łączyć go z porami roku i snami. Odkrywa tajemnice zabobonów, a także zamarznięte ruiny krain, które kiedyś istniały, co stawia go pod coraz trudniejszymi dylematami...

Choć aerowyspa Sueji i plemię Eusenna dość szybko pozostają w tyle, a główny bohater zostaje sam, już praktycznie bez żadnych obaw o pościg, nie znaczy to, że będzie mógł zapomnieć o tych wydarzeniach. Wręcz przeciwnie - nagłe wyparcie się go ze strony pobratymców bardzo mocno się w nim odbiło i na wiele swoich późniejszych przygód nie umiał patrzeć inaczej niż przez pryzmat tego, co mu się przytrafiło. Nie mógłby się z nimi kłócić - rozumiał okrucieństwo wiecznej zimy, z każdym kolejnym dniem dziesiątkującej tę i sąsiednie wioski i pragnienie zakończenia jej za wszelką cenę. Nie budzi wątpliwości, że naprawdę potrafiłby się poświęcić dla innych, nawet jeśli nie do końca wierzyłby w skuteczność takiego rozwiązania - Dłoń Mrozu dopadnie go w końcu prędzej czy później. Oczekiwał jednak odrobiny zrozumienia, chwili zastanowienia nad ofiarą, tego, że po prostu zostanie wysłuchany. Nie mógł wybaczyć tej obojętności i bezwzględnego wyparcia się go przez ludzi, których przecież kochał. W jednej chwili stali mu się zupełnie obcy, jakby spotkali go wczoraj. Czy naprawdę nic dla nich nie znaczył? Czy będą za nim tęsknić?
Uczucie rozdarcia pomiędzy wyrzutami a żalem rozłąki nie odstępowało go na krok. Zarówno gdy po wielu godzinach rozmyślań był o krok od poddaniu się wyrokowi legendy i oddaniem życia w zamian za odmianę pogody, jak i gdy zamyślał się nieznanymi aerowyspami zabudowanymi czarownymi kolumnadami, na które nagła katastrofa sprowadziła metaforyczną wieczną zmarzlinę i zapomnienie. To jednak wciąż tylko jego punkt widzenia, który autor tylko w nielicznych przypadkach podsuwa nam wyraźnie. O wiele więcej jest rzeczy „jednoznacznych”, jak wspomniane porzucone miasta, po których pozostały zaledwie namioty półdzikich plemion, czy tajemnice skryte za kolejnymi warstwami chmur, które bez pośpiechu ukazują nam kolejne elementy układanki przeznaczenia Sueji i sens tego, co dotąd wydawało się nie mieć sensu.
Barwna, pomimo bieli śniegu, opowieść, pełna pięknych odkryć i zaskoczeń tak w sensie dosłownym, jak metaforycznym, które z czasem zmazują ból największych rozczarowań.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

27.Udźwiękawianie” (Jagnis Zoi Dżagrafis)

Pewnego razu, podczas samotnego spaceru po rzadziej uczęszczanych rejonach lasów niciowych, mały mieszkaniec planety Łion natrafia na tajemniczy, niespotkany nigdy dotąd melodyjny dźwięk. Chwilę wsłuchuje się w niego, jednak pomimo coraz większych starań nie potrafi ustalić, co jest jego źródłem, ani jakie zwierzę czy instrument mogłoby go wytwarzać. W żadnym miejscu lasu melodia nie była głośniejsza niż w innych, nie płynęła z żadnego konkretnego kierunku i nie ustawała. Chłopiec odnosił wrażenie, że to same cząsteczki powietrza ją powodują stykając się ze sobą, że unosi się ona podobnie jak zapach czy pyłek w przestrzeni.
Po czasie porównywalnym do naszego tygodnia spotykamy naniebnego konstruktora-artystę, który rozbijając bloki wędrujących w atmosferze wysepek natrafia na cały dźwiękowy bąbel. Po wejściu do niego Łionianin również słyszy unoszącą się wokół melodię znikąd, głośną i wyraźną, która milknie jak ucięta nożem po minięciu granicy bąbla. W kolejnych dniach zwiększa się liczba osób, które doświadczyły niezrozumiałego zjawiska - w lasach, w wodzie, z czasem wreszcie coraz głębiej w miastach, tunelach szybkiego ruchu, między poziomami budynków i nad drabinami komunikacyjnymi dla pieszych. Krok po kroku mieszkańcy orientują się, że nie są to omamy pojedynczych z nich, że pojawiający się w coraz większej ilości dźwięk słyszy każdy, zawsze ten sam układ dźwięków, tak samo bezźródłowy i nieuzasadniony. Z coraz większym lękiem obserwują postępujący proces pochłaniania ciszy przez melodię, zdając sobie sprawę, że nie znają ani jej pochodzenia i przyczyny, ani sposobu na powstrzymanie tego, co się dzieje.

Do czego może doprowadzić wszechobecne pojawienie się dźwięku, który nic nie znaczy, niczego nie przekazuje, nie zapowiada? Dżagrafis odpowiada: do wszystkiego. Łionianie szybko przechodzą z tępego zdziwienia do działania - służby wydzielają podejrzane miejsca, opracowują statystyki i pomiary, rozpoczynają się badania, a media błyskawicznie nagłaśniają sprawę, zbierając świadków i podejmując pierwsze próby jej wyjaśnienia. Wszystko po to, by dać obywatelom poczucie kontroli nad sytuacją i ukryć wrażenie bezsilności wobec tego, że tak naprawdę nic się nie zmienia. Zagadkowa melodia nie reagowała na ich protesty, zdawała się być obojętna, oderwana od wszystkiego, na co mieliby wpływ. Mimo to istniała, a to według twórców kolejnych teorii wystarczyło, żeby w bliższej lub dalszej przyszłości jej obecność nabrała sensu. Czy to kosmiczni najeźdźcy chcą przejąć władzę nad ich umysłami? A może to efekt zamachu na ekosferę planety? Czy może wszystko to zwidy spowodowane trującymi oparami lub zarazkami? Łionianie niebywale chętnie uciekają przed faktami w wyjaśniające je tłumaczenia, pasujące do siebie opisy powstawania dźwięku, jego działania i toku myślenia tych, którzy go stworzyli. Ale co, jeśli tak naprawdę nie ma żadnych autorów? Żadnego celu, przyczyny, planu, któremu można zapobiec? Jeśli oprócz łagodnej muzycznej ekspansji nie dzieje się dosłownie nic?
Mało kto jak Dżagrafis potrafi ukazać dziwaczność natury stworzeń myślących. Wystarczy, żeby coś nie pasowało do ogólnego sensu, znanej wszystkim codzienności, nie było logiczne czy użyteczne, żebyśmy sami wmówili sobie zagrożenie, zobaczyli w nieznanym coś, przed czym musimy się bronić i walczyć, co budzi w nas lęk, choć nie widzimy ataku. Nie ma znaczenia, jak duży problem jest to od strony fizycznej - wystarczy samo nierozumienie, by nasz umysł, postrzegający jako część siebie cały otaczający go porządek, zaczął oszukiwać nas wrażeniem osaczenia i zmuszał do pustych poszukiwań. Sens jest tym, co zdaje się trzymać nas przy życiu - kiedy coś w nim przestaje działać, przestaje działać także nasze poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Stąd cała paranoiczna przemiana mieszkańców Łionu od obojętności przez zdziwienie po przerażenie i histerię jak z najokropniejszych horrorów, która zmieniła w ruiny wspaniałą cywilizację, a niedobitkom kazała uciekać w przestrzeń kosmiczną. Przywodzi to na myśl fabuły książek ziemskiego pisarza, Stephena Kinga, pozbawione jednak tego najważniejszego ostatniego elementu, który wynurzał się z mgły i którego można się było bać naprawdę. U Dżagrafisa próżno szukać takich usprawiedliwień i to jest naprawdę straszne.
Dla wielbicieli gier psychologicznych i powieści grozy, które choć tak fantastyczne, wydają się przestrzegać nas samych przed tym, co mogłoby się wydarzyć. Historii mrożących krew w żyłach, choć niezwykłych, bo spowodowanych przez niewinną melodię, która, jak tylko sam autor miał odwagę przyznać, była naprawdę piękna.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

26.Złodziej króliczków*” (Zi Irmak)

Tak naprawdę książka Irmaka nazywa się inaczej, powinnam przetłumaczyć jej tytuł raczej jako Kłótnia trzech planet. Po przeczytaniu jej nie potrafiłam jednak oprzeć się sentymentowi - wszystko wskazuje na to, że jej główny bohater był jednym z największych dziecięcych ulubieńców mojej młodszej siostry. Do dzisiaj wspominam jej zachwyty jego pokręconymi przygodami oraz to, jak na sylwestrowy bal wypchała sobie kieszenie i rękawy długiego płaszcza pluszowymi króliczkami, obwieszczając, że ona będzie Złodziejem Króliczków, ale w żaden sposób nie potrafiłam skojarzyć, skąd ten motyw się wziął. A tu proszę...

Ów główny bohater, Mari Nerti, pochodzący z Fenus zawodowy złodziej za usługach króla i międzyplanetarny podróżnik, już w pierwszych zdaniach opowieści otrzymuje list-zlecenie. Nie od swojego pracodawcy, więc nie ma przymusu przyjmowania go, jednak jego zainteresowanie wzbudziło dość skomplikowane tło całej sprawy (oraz spora zapłata). Wszystko kręciło się wokół wspomnianych króliczków. Dawno temu, z powodu sporów na wyższych szczeblach władzy, planeta, z której pochodziły, Sawlinia, znalazła się w niełasce króla planety Logmarr. Ten ostatni postanowił dokonać nietypowej zemsty za niedotrzymanie słowa - zbudowana przez jego naukowców maszyna odsysała z atmosfery każde nasionko, z jakiego mógł się rozwinąć nowy króliczek. Sawlinianie nie byli tak wyedukowanym narodem jak ich oponenci i nawet dostrzegając ten fakt, nie zdawali sobie sprawy, że króliczków może u nich kiedykolwiek zabraknąć, a jeśli nawet - jak bardzo opłakane skutki będzie to miało dla ich ekosfery. Dopiero dziś, kiedy wszystkie stworzonka przepadły i ich planecie grozi zagłada, zdecydowali się zwrócić o pomoc do najsłynniejszego złodzieja w lokalnej grupie układów słonecznych, żeby zdobył dla nich okazy odhodowane na Logmarrze.
Ostatecznie Mari Nerti decyduje się podjąć wyzwanie, jednak w przeciwieństwie do proszących o ratunek ma świadomość, że nie będzie ono łatwe. Po pierwsze - czy aby na pewno gatunek, który rozwinął się na nowej planecie, będzie mógł jeszcze w im pomóc? Fenusianin spodziewa się też, że potomkowie króla Logmarr tylko czekają na kogoś, kto spróbuje pokrzyżować ich mściwe plany. Czarne chmury nadejdą jednak również ze strony, z której wcale ich nie oczekiwał – okaże się, że król jego własnej planety, Sigs Jakri, miał swój udział w historii z króliczkami i nie ucieszy się na wieść, że jego najlepszy człowiek postanowił się w nią wmieszać. Jest coś, dzięki czemu stworzonka mogą doprowadzić jego panowanie do upadku - ale czy ktokolwiek oprócz samego zagrożonego ma właściwie o tym pojęcie? Na szczęście o wiele bardziej skore do współpracy będą same króliczki, które pomimo że się zmieniły, nadal mogą zdziałać bardzo dużo.

Może zaskakiwać, że książka pozornie przepełniona tak misternymi, zaskakującymi intrygami mogłaby się spodobać kilkuletniemu dziecku. Niepotrzebnie - jest to jeden z tych utworów, w których każdy widzi to, co chce i co lubi. Pomiędzy kolejnymi retrospekcjami i wskazówkami przeprowadzają nas pełne charakteru, zapadające w pamięć postaci, jaskrawo reprezentujące planetę, z której pochodzą. Główny bohater, jako typowy Fenusianin (i typowy złodziej), kombinuje, oszukuje, wszędzie doszukuje się drugiego dna i zawsze udaje, że wie mniej niż w rzeczywistości. Jednakże humor i ironia, z jaką sam podchodzi do siebie i swoich pokrętnych i nie zawsze krystalicznych działań, wzbudza sympatię i dodaje mu uroku, które wyróżniają go na tle innych mieszkańców jego planety i nawet na jego popisy tchórzliwości każą patrzeć z uśmiechem. W przeciwieństwie choćby do Sigsa Jakri, który choć od strony osobowości wydaje się być niekiedy lustrzanym odbiciem Mari Nerti, budzi niechęć, lęk i od pierwszej chwili, gdy poruszył temat niegdysiejszych poczynań Logmarran, zdaje się mieć z tym coś wspólnego. Co tylko potwierdzają sami Logmarranie, niezmiennie od dziesięcioleci chciwi, egocentryczni i kłótliwi, którzy niekiedy sprawiają wrażenie, że nie zrobią nic, jeśli ktoś mądrzejszy im tego nie zasugeruje.
A króliczki? One są najciekawsze i o nich opowiedzieć najtrudniej, bo efekty międzyplanetarnej metamorfozy autor ujawnia stopniowo, niepozornie zarówno dla czytelnika, jak i głównego bohatera. Mari Nerti nie wiedział, co zastanie, i faktycznie nie były to te same bezwolne, ufne stworzonka, o jakich dowiadywał się z listu i na jakie bez wątpienia wychowałaby je Sawlinia. Niewiele też jednak wzięły od wywyższających się Logmarran, choć zyskały swego rodzaju tupet i spryt, który nie raz przydał się Mari Nerti. Nie był to jednak tupet i spryt właściwy dla istot inteligentnych - takich cech zdawały się niekiedy nie posiadać w ogóle, jakby przedkładając nad troskę o siebie i swoje zdanie coś, o czym nie powinny wiedzieć. Sam Mari Nerti, choć miał z tymi postaciami styczność od prawie połowy książki, nie był w stanie do niczego porównać ich osobowości, tego, dlaczego chciały go słuchać lub nie, albo czemu się bały. On i zdumiewająca magia króliczków mogłaby z powodzeniem przysłonić każdemu dziecku wszystkie podchody, zdrady i pułapki, których od pierwszych stron nie brakowało na drodze zawodowego złodzieja. Tak samo jak paranormalne dywagacje usuną się w cień, kiedy spróbujemy nadążyć za jego tokiem myślenia i zagłębimy się w pełen niuansów świat przekrętów i manipulacji.
Niesamowitą frajdą było dla mnie to czytać i na nowo poznawać niezrównanego Złodzieja Króliczków. Myślę, że i wam się spodoba, czegokolwiek byście się po tej opowieści nie spodziewali.


_______________
*Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach, nie możemy mieć do czynienia z typowymi przedstawicielami rodzaju Sylvilagus. Tym bardziej, że z wyglądu i tego, jak się rozwijają, podobne są raczej do ziemskich ukwiałów. Jednakże z jakiegoś powodu najchętniej podkreślanymi przez autora cechami tych istot są długie narządy słuchowe (w liczbie około dwudziestu sześciu) i mięciutkie futerko. Chętnie to podłapali nie tylko twórcy licznych ekranizacji, jak i tłumacze właśnie, bez dłuższych wyjaśnień oddając tę rolę mniej rozwiniętym cywilizacyjnie mieszkańcom swojej planety o długich uszach i uroczym wyglądzie. Nic więc dziwnego, że w ziemskiej przyszłości sprawa jest jasna i nie tylko Jan Kaszanka przyrównuje je do naszych królików. Mogę więc powiedzieć, że tak się po prostu utarło.