poniedziałek, 16 marca 2015

56.A-fe Cafe*” (Dondżo Orino)

Czy mogą mieć coś wspólnego ze sobą nierealny wyścig dusz, ludzkie marzenia o zostaniu cyborgiem, odłamki komputerów porozrzucane w ciemnym lesie i najobrzydliwsza kawa świata? Tak, jeśli za sterami siedzi Dondżo Orino.

W świecie którym każdą część swojego ciała, włącznie z mózgiem, sercem i oczami, możesz zamienić na jej nieśmiertelny odpowiednik elektroniczny, podział na żywych i martwych przestaje być taki jednoznaczny. Niełatwo jest więc określić, czym są niematerialne byty, wędrujące po przypominającym rzekę niebie i ponad wszystko skoncentrowane na pogoni za tajemniczym celem, być może tak samo efemerycznym jak one same. Wydają się myśleć, wiedzieć, czego dlaczego to robią i czym jest ów punkt, jednak tak naprawdę tylko do czasu, gdy wróci im pamięć co do tego, jak się to robi naprawdę - oraz wielu innych rzeczy. Wszystko za sprawą tytułowej kawiarni, do której z powodu pływowego zbiegu okoliczności dwa z nich dosłownie wpadają. Nie są zachwycone zdarzeniem i za wszelką cenę próbują się wydostać z przyziemnego świata pełnego ludzi, by kontynuować swój nierealny wyścig. Tylko początkowo jednak, bo obserwacja żywych szybko okazuje się o wiele ciekawsza, niż to, co pochłaniało ich dotychczas - zaskakuje ludzkim niezdecydowaniem, strachem, oczekiwaniami, z których lwia większość kręci się wokół kontrowersyjnej korporacji bioelektronicznej o nazwie Atlanwo, zajmującej się "ulepszaniem" istot żywych, która sukcesywnie zagarnia rynek. Absorbujące są nie tylko te obserwacje, ale przede wszystkim coraz dziwniejsze wspomnienia na temat ich własnego życia przed wyścigiem, które one przywołują, a które zdają się sugerować, że dwoje obserwatorów miało już z Atlanwo do czynienia. Zanim jeszcze sytuacja na dobre się rozjaśnia, dusze spotykają w restauracji... swoje dawne ciała. materialne, już półrobotyczne twory, choć pozbawione już dusz, o których wiedzą tylko one same, wydają się być idealnym narzędziem, by pomóc właścicielowi A-fe Cafe. Lunu Loż Fi, bo tak się on nazywa, zajmuje się mianowicie nie tylko kawą, której okropny smak ma przypominać zrobotyzowanym klientom niedostępne dziś dla nich pozbawione przyjemności elementy dawnego życia, ale także prowadzi jednoosobową batalię z Atlanwo, o której dotąd nie wiedział nikt prócz niego. Pierwszą wskazówką może być wyludniony las zaśmiecony elektroniką, która niegdyś pełniła rolę mechanicznych zastępników. Zapisane w nich wspomnienia i wiedza wciąż są dostępne dla pomagających Lunu dusz, dzięki czemu wyjdzie na jaw prawda o totalitarnych planach Atlanwo i tym, co firma jest w stanie zrobić, żeby wprowadzić je w życie.

Nie da się ukryć, że tak niespotykaną mozaikę wydarzeń, porównywalną tylko z Pleśnią i trocinami, ciężko jest ogarnąć, a na pewno nie uprości sprawy fakt, że wszystko opowiadane jest z perspektywy dwóch oderwanych od rzeczywistości dusz, początkowo w ogóle nie przejmujących się ziemskim otoczeniem i oceniającym je przez pryzmat podniebnej logiki, jeśli w ogóle. Lunu Fi nie doświadcza wprost ich obecności (poza zaskakującym zachowaniem dwojga gości, którzy, jak dotąd sądził, nie darzą go sympatią), mamy tu więc coś w rodzaju narratora trzecioosobowego. Do tego wszystko wiedzącego, bo choć ezoteryczni przybysze nie są w stanie niczego dotknąć, to mogą swobodnie czytać myśli ludzi w pobliżu, a także w pewnych granicach wpływać na to, co myślą - na czym zresztą opiera się sztuczka z manipulowaniem ich ziemskich odpowiedników. Brzmi groźnie? Niesłusznie, Orino dobrze wie, co robi. Każdy szczegół tego, w jaki sposób "ustawił" narrację, wykorzystuje do tego, żeby nas oczarować albo zaintrygować, nie skonfundować. Telepatyczne zdolności zagubionych duszyczek nie są tylko praktycznym sposobem na posuwanie akcji do przodu - choć sprawdzają się w tej roli rewelacyjnie, choćby w samym finale, gdy podczas rozmowy z szefem Atlanwo Lunu (który już wiedział, jak niezwykłych sprzymierzeńców się dorobił) wykorzystał tę ich zdolność przeciwko niemu. Częściej zestawianie podświadomej niejasności z realną dosłownością skutkuje nieuzyskiwaną nigdy takimi środkami abstrakcyjną komicznością. Niezapomniane są na przykład pierwsze komentarze i zdziwienie duszków na temat prawdziwych wrażeń klientów względem kawiarnianego menu albo też... wrażeń samej kawy względem klientów. Druga, bardziej poważna strona książki nie zawodzi - motyw walki z rosnącym w siłę bezwzględnym tyranem ciała i umysłu naprawdę budzi grozę, zachwyca prosty a przekonujący szkic planety Kripsti z czarującą (na swój sposób...) kawiarenką, a filozoficzne podejście do życia i śmierci zastanawia, ale od pierwszych linijek czuje się, że nie to będzie głównym punktem programu. A-fe Cafe, śladem innych książek Orino, nie chce nas pouczać, jak bardzo paskudne jest katowanie się nieśmiertelnością, czyniące z nas automaty goniące za czymś nieosiągalnym nawet po śmierci, bo już to wiemy - woli nam opowiedzieć jak wielu rzeczy, do których sami doprowadzamy, nigdy nie zauważymy, a jak bardzo mogą być one zabawne i rozbrajająco głupkowate. Wystarczy jednak, że te rzeczy zauważył autor, bo nikt nie opowiedziałby o nich tak jak on. Nawet jeśli naprawdę okradzione z organicznego ciała dusze zachowywałyby się nieco inaczej, a paskudna kawa nie miałaby tak mocnego wpływu na losy planety, ja uważam właśnie tę wersję za najlepszą z możliwych.


_______________
*Czy zaskoczę Was, jeśli powiem, że tytułowy przybytek nie miał nic wspólnego z ziemską kawą ani kawiarnią, nie nazywał się A-fe Cafe i w ogóle wszystko to robota niezrównanego Jana Kaszanki?

4 komentarze

  1. Ciekawa książka, bardzo ciekawa. Choć powiedziałbym, iż te dusze tylko z pozoru były oderwane od rzeczywistości - niektóre ich obserwacje były zaskakująco trafne, np ta dotycząca trójki dzieciaków widzianych na horyzoncie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niekiedy na tym właśnie polegała ich spostrzegawczość - patrzyły w sposób, który nam się nie udał, przez co wychodziły z tego rzeczy, które nam by nie przyszły do głowy, a które czasami faktycznie miały swój sens.

      Usuń
  2. Czytałem...a raczej słuchałem...a raczej oglądałem. Wydawnictwo, którego nazwę można przetłumaczyć jako Ę oferuje wersje wyświetlaną podczas snu. Ale chyba dorwałem pirata, bo u mnie były jeszcze pociągi.
    To, jak mechaniczne części same mówiły, w jaki sposób Lonu powinien złożyć je w całość było dosyć dziwne. I jeszcze kiedy ten złożony pół-robot pół-człowiek pobiegł na wykład...co w ogóle w środku lasu robił uniwersytet?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie - wersja wyświetlana podczas snu dostosowuje się do umysłu słuchającego. Znaczy: oglądającego. Znaczy: no wiesz. Pewnie często śnisz o pociągach? :)
      Ja bardzo lubię ten moment z instrukcjami urządzeń, dotyczącymi ich samych, cieszę się, że zwróciłeś na niego uwagę :) Wydaje się analogią do momentu, kiedy szef Atlanwo tłumaczy przez sen, dlaczego boi się podłogi.
      Uniwersytety w środku lasu mają bardzo duży sens. Drzewotwory osłaniają przed niebem, wzmacniają dźwięki i opierają swoje konstrukcje na żywych, nie przerabianych elektronicznie drzewach. Mimo to takie podejście do ich budowania ciągle się nie przyjęła i najczęściej stawiane są, podobnie jak u nas, w miejskich aglomeracjach. W lesie nie było więc żadnego uniwersytetu, ale robot był przekonany, że go znalazł, nie był w stanie uświadomić sobie, że tak nie jest.

      Usuń