niedziela, 22 lutego 2015

Niespodzianka rocznicowa

Witam wszystkich czytających! Jakże miło mi ogłosić, że blog ziemskiej filii Międzyplanetarnego Przeglądu Literackiego skończył właśnie okrągły roczek! Sto lat!



Nadszedł więc czas na zapowiadaną przed paroma tygodniami niespodziankę. Oto więc nasza redakcja zaprosiła pewną popularną i niezwykle wyjątkową osobistość, i przeprowadziła z nią wywiad. Nie, wbrew pozorom to nie pisarz – a jednak wiele tekstów bez jego udziału nigdy by nie powstało. Tak, to tłumacz. Tłumacz nietuzinkowy i wyznaczający nowe horyzonty. Mianowicie – znany tutaj przede wszystkim dzięki niepowtarzalnemu przekładowi Pleśni i trocin oraz motywowi przewodniemu Złodzieja króliczków, w szerokim Wszechświecie ceniony natomiast za fenomenalny Taniec tokarek, Fantastyczny świat rogali oraz Julii zsiadło się mleko – genialny autor uproszczeń zamiennikowych z planety Derdadoksji Ukulele, znawca milionów światów i języków Anwol Jeha Ommagha, na naszej planecie przekładający swoje nazwisko na Jan Kaszanka!
Nie muszę mówić jak wspaniałym zaszczytem było przeprowadzenie rozmowy z tak zdolnym twórcą. Dyrektor jednak nie miał wątpliwości, że w roli dziennikarza-ambasadora Ziemi nikt mnie nie zastąpi ^^ Tak więc ja i mechaniczny translator (skonstruowany przez gościa właśnie) zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy i mam nadzieję, że podołałam zadaniu. W każdym razie bardzo mi się mój debiut dziennikarski podobał, tak samo, zdaje się, podobał się samemu rozmówcy i mam nadzieję, że spodoba się także Wam.

Ewa Astroni Toderas: Ma pan świadomość, jak wielki wpływ na rozwój kosmicznej literatury miały pańskie tłumaczenia? Jak istotną i niezastąpioną odegrały w nim rolę?
Anwol Jeha Ommagha: Tak pani mówi? Ostatnio jakoś tak pochłonęło mnie szukanie najdoskonalszego przekładu dla oglamiata pozmiataśtnego z wysp równikowych Fleawioni, więc mogłem coś przegapić.
EAT: Ooo... A co to jest, tak dla porównania?
AJO: Coś w rodzaju zielonej świnki morskiej, tylko że bez nóżek i w skali subatomowej.
EAT: Hmm, no tak. A wracając...
AJO: [drapanie najwyższą macką po narządzie magnetycznoczułym: zamyślenie] Swoją drogą, czy zastanawiała się pani kiedykolwiek, jak w ogóle coś, co nie ma nóżek, może tak szybko biegać?
EAT: Mówi pan, że cały ten tłumaczeniowy fenomen dzieje się jakby bez pańskiego udziału?
AJO: Chyba tak można to określić. Teraz odłożyłem pisanie słowników trochę na bok i wróciłem do swojej dawnej pasji podróży eksploracyjnych po obcych planetach. Przez to jedynie od czasu do czasu świat mi o sobie przypomina, kiedy ktoś mnie poznaje i wykrzykuje do mnie którąś z lokalnych odmian mojego pseudonimu, które już nawet nie zawsze poznaję...
EAT: Dla każdej planety tworzy pan sobie nowy pseudonim? Jak u nas Jan Kaszanka?
AJO: A skądże! Dla każdego kraju, nie planety! Przykładowo w tych waszych Chinach większy nacisk semantyczny położyłem na ryż, wśród Eskimosów moje nazwisko bardziej kojarzy się z fokami, z kolei na Wybrzeżu Kości Słoniowej [drapanie inną macką po narządzie magnetycznoczułym] jeśli dobrze pamiętam, z europejskimi magnetowidami.
EAT: No właśnie: na jakiej zasadzie dobiera pan sobie pseudonimy? Są bardzo pomysłowe i niosą ze sobą mnóstwo znaczeń. Jakie związki frazeologiczne łączą je z pańskim prawdziwym nazwiskiem? Przyznam, że taki zwyczaj wyraża niezwykły szacunek do poznawanego świata, ponadto pamięć do wszystkich języków poznanych planet robi wrażenie.
AJO: Najczęściej zdobywam lokalny słownik i wybieram słowo, które najfajniej wygląda. Z czasem uczę się również, co ono znaczy i, tym samym, jak to znaczenie ma się do realiów Derdadoksji. Faktycznie, odkrywam wtedy całkiem nową interpretację swojej osobowości!
EAT: O... Czy to czasem... nie zbytnie zdawanie się na losowość?
AJO: Ależ skąd! To pełne i świadome odwołanie się do wiary waskodontiańskiej, którą tak bardzo szanuję. Jedynie pozorna losowość i bezcelowość zachowań kartek papieru pozwala mi dowiedzieć się tego, czego inaczej bym się nigdy nie dowiedział. Odkrywam, jak niepowtarzalny element waszego społeczeństwa stanowię, jak wiele mnie z nim łączy. Jakie miejsce w społeczeństwie zajmuje u was kaszanka?
EAT: Yyy, no, ważne. Bardzo tradycyjne.
AJO: O, dokładnie. Czyli moja osobowość stanowi ważną i bardzo tradycyjną część polskiej kultury. Wybierając zakorzenione w danym społeczeństwie słowo, sam się w nim zakorzeniam, dowiaduję czegoś o sobie, tego jakim byłbym Ziemianinem i, czasami, jakie kluski bym lubił. Czasami sprawa nie jest tak jednoznaczna, jak na przykład wtedy, gdy trafiłem na jakiś przyimek w języku holenderskim. Nawiązania do mojego nazwiska są natomiast bardzo tajemnicze i niejednoznaczne. Znalezione słowo może oznaczać ich charakterystykę, potencjał, przyszłość... Nie raz się nad tym zastanawiałem, szczególnie, kiedy mam do czynienia z holenderskimi przyimkami.
EAT: Co oznacza pańskie nazwisko w języku Ukulele?
AJO: Ommagha to coś w rodzaju odcienia kolorystycznego. Potocznie przypisuje się go jednemu z izotopów wodoru oraz używa do barwienia darszownikaczy... to jest: zasłonek. Imię Anwol Jeha oznacza natomiast Tego, Który Lubił Układać Różne Rzeczy Alfabetycznie. Nie utożsamiam się z tym znaczeniem zbyt mocno, bo zazwyczaj układam alfabetycznie bardzo konkretne rzeczy.
EAT: Powiedział pan, że poświęca się teraz eksploracjom nieznanych planet.
AJO: O, tak, poznaję ich faunę i florę, ludność, zwyczaje, jedzenie, umeblowanie, a przy tym do wszystkich tych określeń próbuję znaleźć odpowiedniki znaczeniowe.
EAT: To jakieś dzikie planety? Niezamieszkane?
AJO: Wręcz przeciwnie! Nie jestem samobójcą, czy jak to nazywacie, Indianą Jonesem, żeby latać po jakichś dziczach [wysoki dźwięk i klaskanie uszami: wesołość]. Są nieznane tylko dla mnie, tymczasem ogólnie są niekiedy opisane bardzo dokładnie, niekiedy cieszące się paroma szczegółowymi opracowaniami na swój temat. Tyle że... nikt poza specjalistami tych opracowań nie czyta i dopiero kiedy ja je opiszę, znajdę porównania, zaczynają być naprawdę rozumiane, pojawia się jasność tego, co się na nich dzieje.
EAT: Czy nie od tego zaczęła się pańska kariera?
AJO: No właśnie – kiedyś, na Monig Muu 6 zagadał do mnie tubylec i spytał, czy my u siebie też mamy takie duże fanzofrimaktydy. W pierwszej chwili, jak każdy Derdadoksjanin miałem odpowiedzieć, że nie, kiedy się jednak zastanowiłem... Fanzofrimaktydy mają pestki, są chrupiące, rosną wysoko nad powierzchnią i wydają charakterystyczne dźwięki – czyli są nadzwyczaj podobne do derdadoksjańskich jaswidiontów grawicnych. Wy pewnie nie mielibyście aż takiej analogii, bo wasze winogrona są zazwyczaj ciche i nie osiąga dziesięciu kilometrów średnicy, jednak dla mnie była to chwila, gdy pomyślałem: Chwila, przecież to to samo! Więc podjąłem pierwszy krok i powiedziałem, że tak, mamy.
EAT: W ten sposób dostrzegł pan tę przepaść?
AJO: Zauważyłem, że to, że czujemy się sobie obcy, jest wielkim nieporozumieniem, bo bierze się ze szczegółów – inny gatunek, inny kolor, inna struktura futra. Nasze, że tak to ujmę, relacje z tym stworzeniem czy rzeczą, stosunek do niego, odczucia czy funkcje są często niezwykle podobne i to one powinny według mnie wychodzić na pierwszy plan. Nie wszystkie stworzenia we Wszechświecie są tak jak na Ziemi i Derdadoksji, złożone z białek, ale kiedy na jakiejś planecie spotykamy kamienne istoty z piętnastoma nogami, które bronią swoich ludzkich towarzyszy odstraszając intruzów hałasem i gryzieniem, dlaczego by nie nazwywać ich trygononami, czy tam, jak na Ziemi, psami?
EAT: Wydaje się, że jednak biologia i pochodzenie powinny mieć ostatnie słowo, bo to one decydują o tym, że to jednak to nie jest to samo zwierzę.
AJO: Ale dla nas jest! Takie mają miejsce w naszym świecie, tak na nie patrzy nas umysł! Zresztą: dlaczego użyła pani określenia ludzki towarzysz, skoro mowa o innej planecie? Wiele ras tak robi. Powinniśmy używać słowa kosmita, ale w tym kontekście nie pasuje, prawda? W tym kontekście chcieliśmy zaznaczyć, że ta istota pod względem rozwoju jest na równi z nami i moglibyśmy się z nią dogadać, a nie że, jak się to mówi na Ziemi, ma czułki, zielony kolor i mówi ET leci do domu.
EAT: W sumie kiedy spojrzeć na to pod tym kątem, to aż dziwne, że dopiero pan spojrzał na świat w ten sposób.
AJO: Moja teoria jest taka, że większość naukowców to lenie patentowane. Swoją drogą fajne określenie, te lenie patentowane.
EAT: Być może niektórym nie do przyjęcia mogło się wydawać przekształcenie w ten sposób całej książki. Po wprowadzeniu pańskich zamienników powieść traci swoją naturalną, kulturową atmosferę, wywołuje złudne wrażenie, że dzieje się na Ziemi, w znanym otoczeniu, każąc nam ignorować jej prawdziwe pochodzenie.
AJO: A czy nie o to właśnie chodzi? Wbrew pozorom bardzo niewielu kosmicznych autorów pisze fantastykę naukową i, proszę mi wierzyć, oni nie chcą, żeby na wydarzenia, o których opowiadają, patrzeć jak na pozaziemskie dziwactwa. Zrozumiałe, że kiedy pani sięga po historię azjatycką - znaczy: mam tu na myśli Azję w sensie jednego z waszych kontynentów, nie zespół planet orbitujący wokół pewnej niedużej czarnej dziury z centrum Drogi Mlecznej - kiedy sięga pani o taką książkę chce pani poznać inne zwyczaje, wierzenia i wizje świata. Kiedy jednak chodzi o książkę z kompletnie innego świata, w którym taki sam nie jest już nawet kolor nieba i konsystencja morza, w którym naczelni nie mają rąk i nóg, a domy buduje się na czymś, co nazwałbym gigantycznymi drzewiastymi rybami, wtedy utwór nie spełni swojej roli, jeśli nie będzie mogła pani na niego spojrzeć jak na coś ziemskiego.
EAT: Ale przecież pan nie zmieni koloru tego nieba w książce.
AJO: Nie, ale zmienię inne rzeczy, uniknę paru budzących zastanowienie określeń. Nazwę morza bagnami, wspomniane ryby - drzewami... Jakoś tak jest, że Ziemianie bardzo chętnie przyjmują za fakt niebo innego koloru, inne rzeczy, jak skóra czy liście, zresztą też. Widziałem wasze filmy fantastycznonaukowe.
EAT: O? I co pan o nich myśli?
AJO: Wciąż brakuje wam odwagi, ale z każdym rokiem jest coraz lepiej [mruganie ustami: tajemniczość].
EAT: Nie wszyscy wiedzą, że pan nie pisze słowników w powszechnym tego słowa znaczeniu, są to raczej listy opisów wyrazów występujących na danej planecie, rzecz bez porównania bardziej uniwersalna.
AJO: Tak, wiele osób, mających po raz pierwszy styczność z moją twórczością, jest zaskoczonych tym, że nie mogą kupić „gotowca” dla konkretnej planety. Ja im odpowiadam: to nie wykonalne stworzyć każdą możliwą kombinację par planet. I tak mam świadomość tego, jak wiele jeszcze światów musi czekać na swoją kolej, wciąż będąc niedostępnymi dla tłumaczy, który mogliby skorzystać z takiego opracowania. Słowników pisać nie mogę, bo nigdy, pomimo długowieczności derdadoksian, nie zdołałbym opisać nawet jednej planety.
EAT: Jak takie zbiory opisów wyglądają?
AJO: Mam dane słowo, czy to rzecz, czy to żywe stworzenie, i staram się przypisać mu jak najwięcej znaczeń. Począwszy od zwykłych przymiotników i opisów wyglądu, które pomogą komuś dobrać proste porównanie, po funkcjonalność dla dobrania relacji z innymi przedmiotami i mieszkańcami planety, po idiomy i anegdoty, jeśli są. Rozdziały poświęcone bardziej liczącym się słowom, jak na przykład zwierzęta domowe czy rośliny jadalne, potrafią rozrastać się do niemalże opowiadań o historii i kulturze planety. Dobrze, że w czasach książek elektronicznych nie muszę przejmować się rozmiarem, bo mam wrażenie, że niektóre z moich dzieł zapadałyby się pod własnym ciężarem.
EAT: Tak więc tłumacz bierze pana opis dedykowany dla jakiejś planety, wybiera przedmiot i...
AJO: ...i zastanawia się, co mu to przypomina.
EAT: Teoretycznie więc tłumacz jedynie korzysta z pańskich podpowiedzi i nadal sam pozostaje głównym autorem nowego dzieła. A jednak najczęściej widuje się przy nich jedynie pańskie nazwisko.
AJO: To wygląda tak, że mimo tego, iż takie opisy powinny uczynić proces tłumaczenia już zupełnie bezproblemowym, autorzy i tak zwykle mają obawy przed wprowadzeniem swoich własnych propozycji i radzą się mnie nawet przy tym etapie. Tacy autorzy się już przeważnie nie chcą podpisywać. Początkowo sądziłem, że po prostu zapomnieli się podpisać albo ich nazwisko nie mieściło się w jakieś ramce, ale dzisiaj widzę, że to sprawa honoru, autorytetu czy czegoś takiego.
EAT: Być może zdarzyła się, pomimo korzystania z pańskich słowników, jakaś cudaczna pomyłka, po której tłumacze nabrali obaw przed korzystaniem z nich samodzielnie?
AJO: Generalnie nic takiego się nie zdarza, sama pani rozumie, że ciężko się pomylić, kiedy jedynym zadaniem jest przypisanie słowa do danego opisu. Ja natomiast poświęcam kilka lat, znaczy... kilka miesięcy ziemskich, na rozmowy i obserwacje w opisywanym środowisku, wszystko robię po okiem samych zainteresowanych, więc również nie zdarzyło mi się, żeby ewentualne pomyłki osiągnęły miano cudacznych. Przypomina mi się natomiast sytuacja, kiedy jeden z tłumaczy, motywowany jakimś dziwnym pośpiechem, nie zrozumiał określenia mimsmoi neza jardisana. W tamtym kontekście dzieła kalinańskiego znaczyło ono coś w rodzaju pieszczotliwego cukiereczku, jednak tłumacz, prawdopodobnie dlatego, że pochodził z rasy halikatrawiańskiej, która nie pojmuje istoty komplementów, umieścił w tamtym miejscu lokalną, sacharozotwórczą odmianę niezbyt sympatycznych, lawowych ukwiałów. Naturalnie nie pomogło to w zrozumieniu utworu, jednak ja uważam, że wyszło całkiem zabawnie.
EAT: Właśnie – niezwykle dużo wie pan o naszej planecie i jej licznych językach, oczywistym jest więc, że książkę poświęconą Ziemi już dawno ma pan za sobą. Jak pan wspomina chwile tworzenia jej, rozmowy z Ziemianami? Dawno to było?
AJO: Ooo, wspominam wspaniale, choć też bardzo z rozbawieniem. Wiedząc, jak bardzo boicie się przybyszów z innych planet, musiałem przygotować sobie przekonujące przebranie. W szczególności maskę i coś dla poprawienia mojego wzrostu, który, jak na wasze standardy, był dwukrotnie za niski. Miałem więc wybór między sztucznym tułowiem i szczudłami. Wybrałem to pierwsze, ale wyszło na jedno, bo sztuczny tułów też nie potrafił zachować pionu jak należy. W dodatku nie wiem, czy ma pani świadomość, że dziwnie reagujecie na brzuchomówców. Ale i tak najgorzej było z dostosowaniem wyglądu mojego statku kosmicznego. W sumie do dzisiaj nie wiem, czy mi go gdzieś wywieźliście z powodu słabego podobieństwa do lokalnych pojazdów, czy po prostu źle zaparkowałem. Same rozmowy jednak, to czego się dowiedziałem i co widziałem, były jednak niesamowitym przeżyciem. Jesteście otwarci, lubicie się zaprzyjaźnić, nie rzucacie dzidami w tych, którzy nie dorównują wam wzrostem i częstujecie sałatkami – nie ma drugiej takiej planety jak Ziemia. Być może nawet jeszcze do was przylecę, kiedy po parudziesięciu latach zrobię się nieco wyższy.
EAT: Jaka kolejna planeta jest pańskim celem?
AJO: Prawdopodobnie ta, której roślinności właśnie się przyglądam, to jest Anea. Mieszka na niej mnóstwo genialnych pisarzy, jednak ich powieści najeżone są przerażającą terminologią, która przysłania fakt, że to po prostu porastające ją rośliny dziwnie reagują z powietrzem, wymuszając przy okazji szereg reakcji obronnych u jej mieszkańców. Tak naprawdę jest tam przepięknie, nierównomierność powietrza powoduje tęczowe deszcze i efektowne zniekształcenia prawa fizyki, a mieszkańcy są bardzo mili i pysznie gotują. Myślę, że już wkrótce będzie pani mogła zrecenzować któreś z ich dzieł.
EAT: Czyta pan Literatykę?
AJO: Jeśli tylko pozwala mi czas. I wychodzi na to, że bez moich tłumaczeń autorzy też sobie dobrze radzą. Choć zawsze intryguje mnie przekładanie lokalnych roślin jako drzew. W rzeczywistości rzadko mają one korę, niekiedy przypominają ogromne gładkie łodygi jak u waszych tulipanów, niekiedy tylko błonkę oddzierającą powietrze gęstsze od rzadszego, a niekiedy rosną w kierunku przeciwnym do światła słonecznego i wtedy sam osobiście użyłbym określenia gigantyczna pietruszka bez naci.
EAT: Ma pan jakąś swoją ulubioną recenzję? Nie tyle książkę, co sposób, w jaki została opisana?
AJO: Może będzie to stronnicze, ale mnie najbardziej zauroczyła recenzja Kwaśne cienie, jednocześnie subtelna, choć przy tym zdecydowana, ze wdziękiem przeskakująca między pełnią uczuć i przerażeniem, jakie przekazywał autor.
EAT: [szeptem] Tej recenzji jeszcze nie napisaliśmy, przestawiły się panu współrzędne czasu w statku.
AJO: O, no tak. Co rusz mi się to zdarza.
EAT: Hmm... Czy zdarzyło się panu mieć wątpliwości wobec tego, czym się zajął? Czy ci wiecznie niepewni tłumacze, dla których tworzy pan opisy, nie powodują czasem spadku motywacji?
AJO: Jeśli chodzi o nich, wystarczy mi właściwie krótki zamach prawym czułkiem, czyli analogicznie dla was, pacnięcie się w czoło. Kiedy pojawia się wątpliwość, co do sensu, co do tego, czy to co robię jest potrzebne, po prostu lecę na którąś z planet, które kiedyś znali tylko największym specjalistom, a które teraz bliskie są zwykłym ludziom, które mają wśród nich turystów i wielbicieli. Albo po prostu idę do księgarni – zawsze znajdzie się w niej coś mojego.
EAT: Wspaniałym wyróżnieniem było z panem rozmawiać. Dziękuję w imieniu redakcji i czytelników.
AJO: Ja również dziękuję [klaskanie uszami].

6 komentarzy

  1. Świetny wywiad i świetny gość. Kabanos mówi nawet, że zna go z celi nr 28 w Wołominie, podobno razem garowali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To niech jeszcze powie, w Wołominie z której planety, bo Anwol Jeha Ommagha prowadził obserwacje językowe w co najmniej trzech, więc z bibliografii to jednoznacznie nie wynika.

      Usuń
  2. Fantastyczny wywiad. O samym Anwolu słyszałam piąte przez dziesiąte, więc miło było go lepiej poznać.

    Mam tylko jedno pytanie:
    Gdzie zdjęcie? Podobno Anwol Jeha Ommagha jest zabójczo fotogeniczny, a ty żadnego zdjęcia nie zamieściłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że wywiad przybliżył ci tę niezwykłą postać :)
      Co do zdjęć - pewne próby fotograficzne były (co się samemu zainteresowanemu bardzo podobało), nie zdołałam jednak uchwycić takiej pozy, żeby dla ziemskich czytelników nie pojawiła się wątpliwość, gdzie noga, gdzie twarz, a gdzie oko. Poprzestałam więc na (zdaje mi się, o wiele praktyczniejszych) opisach zawartych w samym tekście.

      Usuń
  3. Wow, Jan Kaszanka! Czekałem na wywiad z nim jakieś 217 lat!
    Ciężka sprawa z tłumaczeniem znaczenia słów, których mieszkaniec innej planety nie byłby w stanie zrozumieć (bo najzwyczajniej w świecie nie mają odpowiednika). I zgadzam się z nim co do Kwaśnych Cieni...eee...ups...tak to jest, kiedy prowadzi się wehikuł czasu zaczynając wcześnie rano.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczynając wcześnie rano, rozpędzając się przy wieczorze, a mijając któreś popołudnie z piskiem opon mijając zakręt ;D Cieszę się, że ci się podobało. I że te 217 lat mile zleciało (zleci?) na moich recenzjach :)

      Usuń