poniedziałek, 24 listopada 2014

40.Podboje Wielkiego Imperatora Inwata: część 27” (Nojn iho Kwsang)

Planeta Enkalips była jasnym, bogatym w azot i złoża naturalne światem - idealnym, żeby na nią napaść. Wkrótce po jej odkryciu i pobieżnym zbadaniu imperator Inwat zebrał flotę i wydał rozkaz zajęcia nowego globu. To, czy obecnie zamieszkiwały go jakieś istoty inteligentne (czy też jakiekolwiek), zawsze było dla niego sprawą drugorzędną bez wpływu na decyzje, jednak nigdy nie odrzucał ewentualności, że tubylcy mogą stawić opór. Nic dziwnego - przez lata zdobywania nowych terytoriów napotykał na najniezwyklejsze stworzenia, które w mniej lub bardziej agresywny sposób okazywały mu brak sympatii dla obcych. Nie było jednak nic, co mogłoby powstrzymać Wielkiego Inwata i ów nie wyobrażał sobie, żeby tym razem coś mogło pokrzyżować jego plany dołączenia pięknej Enkalips do kolekcji dwudziestu sześciu planet Imperium Zyngwozian.
Na miejscu nie napotkał żadnych zwierząt, a przynajmniej nie takie, które byłyby oderwane od gleby - aż po horyzont, z każdej strony planety ląd spowijała mieniąca się wszystkimi kolorami dżungla, pełna rozłożystych drzew o wielkich liściach oraz traw sięgającym im aż do korony. Pozorna bezludność planety mogła okazać się zwodniczą pułapką, mimo to na razie nawet kwaśne początkowo powietrze po paru minutach zdawało się dostosowywać do organizmów wysłanych na powierzchnię żołnierzy. Wszystko zdawało się zachęcać gości do siebie. - zamiast wystraszonych rezydentów ujawniały się wciąż nowe osobliwości i cuda, niewidziane z góry. Schodząc niżej, do tuneli labiryntów pod lasem, oświetlanych jasnością paproci i bielą pni drzew, odkryli wreszcie gaik drzew, obwieszonych ogromnymi bańkami powietrza, których przezroczyste błonki lśniły najróżniejszymi jaskrawymi barwami. Zyngwozianie uświadomili sobie wtedy, że setki takich błyszczących baloników widzieli unoszące się wysoko nad swoimi głowami gdziekolwiek się tu udawali. Zjawisko było tak absorbujące, iż prędko zdecydowali, że nie znajdą tu już nic bardziej interesującego, i postanowili wrócić na statek, by zameldować o bezpiecznej sytuacji i braku wrogów. Nie wiedzieli jednak, że pierwszy raz w życiu to nie wrogów muszą się obawiać...

Kronikarz Nojn iho Kwsang towarzyszył Inwatowi, swojemu władcy i natchnieniu, podczas wszystkich jego inwazji, jednak ta z numerem dwudziestym siódmym należała do jednych z najdziwaczniejszych i najbardziej szokujących jednocześnie. Można spokojnie powiedzieć, że zmieniła jego sposób patrzenia na świat, dlatego właśnie z pompatycznych, sławiących przemoc relacji zmieniła się w nieprzewidywalną historię pełną jego refleksji i negujących się ze strony na stronę wniosków.
Dotąd Kwsang, choć wykształcony, podzielał poglądy swojego pana oraz większości Zyngwozian, że ten, kto ma siłę, ma wszystko. Inwat był zdecydowanie wzorem takich idei - odważny, bezwzględny, obdarzony talentem dowódczym, a przy tym pozbawiony innych zbytecznych walorów emocjonalnych czy umysłowych podporządkowywał sobie kolejne zaskoczone kraje przewyższające go rozwojem czy zdobyczami naukowymi. Co jednak gdy nie ma nikogo, z kim można walczyć? Gdy tym, co staje na drodze, nie są stworzenie odbierające agresywne wtargnięcie jako to samo, nie reagujące na nieznane w znany sposób, nie okazujące przemocy, którą możnaby odeprzeć?
W starciu z przerażającym zachowaniem enkalipsiańskich roślin, które w swojej gościnności potrafią przekształcać odwiedzające je stworzenia tak, żeby były w stanie swobodnie żyć i oddychać w ich środowisku, toporny i odarty z umiejętności wnioskowania rozum Inwat okazał się bezradny. Kwsang staje się świadkiem, jak jego idol przegrywa ze schematycznością własnego myślenia, nie mogąc pojąć, że jedynym ratunkiem przed trucizną, zmieniającą kolejnych wojowników w kolorowe bańki, jest ucieczka, nie pełne poświęcenia stawianie czoła niebezpieczeństwu i wypatrywanie wroga, którego możnaby pokonać. Nie pomagają usprawiedliwienia i typowe dla autora wróżenie sukcesu - w końcu, nawet wbrew własnej woli, Kwsang zaczyna rozumieć, że tutaj siła i zdecydowanie są jedynie głupotą, którą sami się zniszczą. Rozumieją to także kolorowi pół-ludzie, którzy stają na drodze imperatorowi i stają się dla niego pierwszymi wrogami, z którymi może walczyć i wreszcie wrócić do swojego ulubionego jedynego słusznego działania... Czy uda się to zatrzymać?
Wielu naukowców zachwycało się Enkalips, badając niezwykłą reakcję i uczuciowość porastających ją roślin, podziwiając je, ucząc dzięki nim i pamiętając, że mają do czynienia jedynie z formą otwartości na inne żywe stworzenia i pragnieniem „pomocy” im. Ostatecznie nawet Inwat coś wyniósł z tych wydarzeń i nauczył się myśleć, nawet jeśli efektem tego była, jak na ironię, jedynie koncepcja nowych i uniwersalniejszych narzędzi zniszczenia.
Dla wielbicieli dziwnych i absurdalnych (przynajmniej z naszego punktu widzenia) zjawisk i historii poznawania innych planet.

6 komentarzy

  1. Im więcej absurdu tym lepiej :-) Poza tym przypomina mi to kapkę historię o wynalezieniu bomby atomowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w jest w tym skojarzeniu z bombą... W końcu (podobnie jak dynamit zresztą i pewnie też wiele innych rzeczy) została wynaleziona z myślą o pokoju i dobrym dla wszystkich efektownym pozyskiwaniu energii. Że też każdy przebłysk geniuszu musi mieć dwie strony medalu.

      Usuń
  2. Zmieniać przeciwnika w przedstawiciela własnego gatunku? To bardzo dobra i wcale nie taka pokojowa broń. W ten sposób można tanio pokonać całą armię, podbić planetę, zdebugować kod i podlać kwiatki! No dobra, trochę się zagalopowałem. Ale z opisu wynika, że przedstawiciele tego gatunku nie byli wcale świadomi, że jest to broń. A Inwat po prostu takowej nie przewidział. Czyli taki z niego imperator, jak ze mnie drzewko cytrynowe.
    Ale uwielbiam dziwne światy, na pewno przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. On działa metodą kopania i tłuczenia po głowie, co jak widać sprawdza się w dwudziestu sześciu na dwadzieścia siedem przypadków. Takiej "broni" natomiast jeszcze nie widział i - na swoje nieszczęście - nie uważał za "godne" zmienianie stosownie do niej swojej strategii. Jak to ktoś powiedział: Wciąż się uczymy...

      Chciałabym zobaczyć, jak przy użyciu właściwości enkalipsiańskich roślin podlewasz kwiatki :D W sensie: ziemskie kwiatki, znaczy się.

      Usuń
  3. Weź mi nie wspominaj o tej książce! Wszyscy się nad nią rozwodzą, jak to ona obnaża bezsensowność sposobu myślenia Inwata, a jakieś trzy tomy później okazuje się, że facet nadal podbijał wszystko, co napotkał.

    Poza tym wielu idiotów doszło do wniosku, że nie muszą dbać o stosunki międzygalaktyczne ani rozwój obronności, no bo skoro Wielki Imperator Inwat został pokonany, to wszystko się magicznie ułoży, wystarczy wysłać wroga na Enkalips. I zapominają jakoś o tym, że najpierw muszą gości jakoś przenieść na Enkalips, a nie każdy polityk byłby chętny to zrobić (uprowadzenie zaś jest, tak jakby, nielegalne).

    No i jeszcze ten pompatyczny język Kwsanga... Przecież tego nie da się czytać! "Bańki unosiły się nad naszymi głowami jak marzenia o straconej młodości w walce o przetrwanie i honor plemienia w ogniu chwały.", "Wielki Imperator okazał swą wielkość, jak majestatyczna mgławica, oplatająca samotny statek uchodźców i trzody chlewnej."

    Ogólnie rzecz biorąc, ta książka jest przereklamowana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety - po ten traumatycznej przygodzie Kwsang szybko doszedł do siebie i znów zaczął skupiać się na doskonałości rozumowania swojego pana. Ten ostatni natomiast jeszcze szybciej - taka rasa. Mam wrażenie, że ta uwaga krytyków to w dużej mierze efekt właśnie tej nagłej różnicy tam, gdzie normalnie jest tylko opiewanie bohaterów. Niewątpliwie jest tysiące książek lepszych intelektualnie, psychologicznie, lepiej pomyślanych, więcej przekazujących i tak dalej, ta jednak jest wyjątkowa pod względem takim, że w ogóle się pojawiła w formie takiej, jakiej jest. Jak się zastanowię, to sporo tu takich.

      E, większość jednak dostrzega tę całkiem pokaźną liczbę-numer części, które w dodatku i tak jest parokrotnie mniejsza niż to, co się uzbierało finalnie. Dlatego owa większość zamiast cieszyć się, że narwany zdobywca chwilowo dostał nauczkę, dowiedziała się w ogóle, że (aż tak) narwani zdobywcy są i trzeba się pilnować, nie dać zaskoczyć. I zawdzięczamy to tylko tej jednej książce, bo pomimo że seria Kwsanga zdaje się nie mieć końca to, wbrew tego, co piszesz, ona się w porównaniu z resztą jako tako nadaje jednak do czytania. Tutaj jest ciężko przede wszystkim na początku i, potem, od czasu do czasu, kiedy autor próbował ratować honor swojego władcy. Kiedy już wie, że nie jest dobrze, to zaczyna pisać tak obiektywnie i szczerze, że niektórym krytykom szczęki (tudzież ich ekwiwalenty) opadały. Nic dziwnego, że niewielu było w stanie przejść obok niej obojętnie i utwór zapisał się jako godne uwagi cudeńko.

      Usuń