poniedziałek, 10 listopada 2014

38.Dopóki słońce nie zgaśnie” (Śti Ćesti Eiś)

Po pierwsze: dziękuję wszystkim za udział w ankiecie, za pomocą której sprawdzić, jak roznosi się wieść o blogu Międzyplanetarnego Przeglądu Literackiego i skąd znają mnie czytelnicy. Głosujących nie było wielu, jednak wynik i tak mnie zaskoczył - nie spodziewałam się, że tak wielu z Was znalazło mnie w miejscach, których nie znam.
Podobnie cieszę się pozytywnym przyjęciem nowej metody aranżacji postów, w postaci dodatku z tagami na belce - myślę, podobnie jak Meg, że odrobina porządku bardzo się nam przyda. W planie miałam zapowiedzieć obie ciekawostki, jednak roztargnienie tamtego dnia sprawiło, że nie pamiętałam o niczym prócz głównego punktu programu. Tym bardziej cieszy mnie bardzo pozytywne przyjęcie. Jesteście czytelnikami, na których zawsze można liczyć.
Czas na recenzję dzieła, które w odróżnieniu od poprzedniego, nie będzie optymistyczną lekturą.

Historia zaczyna się od niecodziennego zdarzenia - oto na planecie Źfaija ląduje coś, co po bliższych oględzinach doświadczonych filozofów techniki słusznie zostaje uznane za sondę kosmiczną. Kilka rzędów rur-czułek, wysuwających się ze znacznych rozmiarów kadłuba i filtrujących żelowaty grunt, jednoznacznie świadczyło o badawczych zamiarach urządzenia. Początkowe wątpliwości wzbudził jedynie kształt i tworzywo dziwnego obiektu - kształt kulisty nie wydawał się Źfaijanom odpowiedni dla urządzeń poruszających się w przestrzeni międzyplanetarnej, natomiast kamień i piaskowiec, z którego sonda była zbudowana, zalicza się u nich do materii organicznej. Nie zmieniło to jednak zachwytów i zainteresowania wobec przybysza, który zapowiadał wiele wspaniałych, wyjątkowych i doniosłych wydarzeń.
Stało się jednak inaczej. Z obserwacji, którym Źfaijanie od pierwszych chwil na bieżąco poddawali zachowanie sondy, wynikło, że niezależnie od miejsca, które analizowała, nie znalazła niczego, co wprowadziłoby zmiany w jej monotonnym, standardowym działaniu. Nie znalazła na planecie życia, choć przecież w azotowej mazi pod nią nie brakowało organicznych drobin piasku i żwiru - co bardzo rozczarowało tubylców. Filozofowie prędko wyciągnęli wniosek - to nie takiego rodzaju życia poszukuje to urządzenie. Tutejsza biologia wychodzi daleko za zakres tolerancji tego, czego budowniczy tej sondy znali, przez co Źfaijanie nie różnili się dla niej od naturalnej nieożywionej przyrody, a ich planeta - od innych kosmicznych skałek.
Pozostało więc pogodzić się z porażką i pozwolić odlecieć kończącej pracę maszynie. Jednego z naukowców, niejakiego Eće Źaksi tknęło jednak złe przeczucie - wyglądało na to, że nie ma ona wystarczającej ilości energii, żeby oprzeć się grawitacji, panującej na planecie. Skąd ją więc weźmie? Zanim zdał sobie sprawę z możliwych konsekwencji tego faktu, niepozorna sonda zaczęła się przeformowywać. Kulista powłoka rozłożyła się w kwarcowy panel słoneczny, a z wnętrza wyszło szereg mniejszych urządzeń wyposażonych w płozy i szczypce. Eće prędko zorientował się, że i wraz z tą energią statek nie wystartuje - po co więc marnuje ją na ładowanie robotów? Dopiero gdy ruszyły one w stronę najbliższych zamieszkałych osad, zrozumiał, co naprawdę się dzieje - sonda została zaprogramowana na dobudowanie sobie niezbędnej ilości paneli słonecznych, czego nie zrobi bez użycia organicznego kamiennego budulca zawartego w istotach żywych... Sprawa była tym dramatyczniejsza, że światło niewielkiego, blisko położonego słońca było tak słabe, że sonda nie będzie mogła zebrać niezbędnej energii inaczej niż otaczając je kosmiczną, kwarcową tarczą w całości, co wkrótce zaczęło się sprawdzać.


Pragnienie nawiązania kontaktu z mieszkańcami innych planet nie jest obce żadnej cywilizacji. Podobnie jak niewiedza na temat tego, jak ci mieszkańcy mogliby wyglądać. Często, z powodu oczywistej niemożliwości zbadania każdej kombinacji, która mogłaby prowadzić do syntezy życia, podejmowano się uproszczeń i ograniczeń. Co miało skutki tym gorsze, że obiekty badawcze, wysyłane przez pierwszych zdobywców kosmosu, prędko były wyrywane spod kontroli przez odległość. Z tego powodu, niezależnie od wiedzy, która rozwijała się na ich matczynej planecie, oderwane od niej sondy, działające według starych zasad, potrafiły jeszcze całe wieki siać postrach na napotkanych planetach. Zwłaszcza w przypadku wystąpienia usterek, każących im się replikować w niekontrolowany sposób lub dziobać wszystko wokół bez opamiętania, w celu zbierania próbek. Dziś, dzięki kosmicznej policji wychwytującej mechaniczne wybryki, przypadki takie są o wiele rzadsze niż dawniej, w czasach, gdy nie było jeszcze nas na Ziemi. Wtedy niemal każda cywilizacja położona w bardziej zaludnionym skupisku gwiazd, musiała być gotowa walczyć o swoją planetę z czymś, co nawet nie miało świadomości, co naprawdę robi. Oczywiście (i na szczęście) żaden z tych incydentów nie był aż tak wstrząsająca, jak to, przez co musieli przejść Źfaijanie. Programy automatu, który stworzył Śti Ćesti Eiś, daleko przewyższała sondy, które kiedykolwiek „napadły” planetę naprawdę; sztuczna inteligencja żadnej z nich nie była sprytna i zapobiegliwa, by uczynić je tak bezwzględnymi i odpornymi na ludzkie działania. Podczas gdy w rzeczywistości nawet większych rozmiarów urządzenie badawcze dało się w jakichś sposób rozmontować w ciągu naszego tygodnia, tutaj konfrontacja trwała wiele miesięcy i Eće naprawdę musiał się namęczyć, zanim znalazł na nie sposób, a także sprzymierzeńców, w tym konstruktora Ćri Ikśczi. W międzyczasie jednocześnie, podobnie jak i wszyscy wokół, przechodzi przemianę od pokojowo nastawionego naukowca, widzącego jedyną szansę w ucieczce, do szalonego buntownika, który pod wpływem odwagi jest w stanie zrobić wszystko. Niektórym nie podoba się przerysowanie problemu porzuconych sond, więcej jest jednak tych, którzy nie mogą wyjść z zachwytu nad niesamowitą atmosferą grozy, która pochłonęła planetę, ze straszącymi na niebie kłami paneli słonecznych, które niczym gigantyczny zegar odliczają czas do końca świata.
Ta książka to nie tylko strach, niesiony przez kosmiczne automaty, ale i odwaga i błyski geniuszu, dzięki którym udało się z nimi wygrać.

6 komentarzy

  1. Klimat grozy faktycznie świetny. No i te zwroty akcji...Kiedy już byłem pewien, że po tym wspomnianym przez Ciebie w recenzji nic mnie już nie zaskoczy okazało się, że w epilogu mamy jeszcze większą niespodziankę :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? :) Niewiarygodne jak parę błyskotliwych słów potrafi odwrócić wszystko do góry nogami i przypomnieć o niezwykłej powadze tych wydarzeń.

      Usuń
  2. Przeformowywać? Jak transformery? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie, jak wynika z opisu, musiało wyglądać to dość podobnie :) Najpierw w pozornie jednolitej powierzchni sfery pokazały się wcięcia, potem całość otworzyła się niczym ognisty kwiat Lakniocji (coś jak wodny lotos, tylko rosnący w wulkanie, tak nawiasem). W najsłynniejszej (i najkosztowniejszej dwuwymiarowej ekranizacji wizualnej dodano do tego od razu wynoszenie w atmosferę i rzeczywiście przywodziło to na myśl Transformery, zwłaszcza że elementy konstrukcji przedstawiono dość masywnie i mechanicznie.

      Usuń
  3. Czyli pytanie, czym jest żywy organizm nadal jest aktualne. Widzę, że mieszkańcy Żfaji uważają wszystko, co składa się z materii organicznej (jakkolwiek ją definiują) za coś żywego/przed-chwilą-żywego. I skąd kosmiczna policja ma wiedzę, jak odróżnić jedno od drugiego:)?
    Swoją drogą - czy to nie Śti Ćesti Eiś napisał książkę, w którym cały układ gwiezdny był jednym organizmem, który nawet posiadał inteligencję? Nie mogą sobie przypomnieć tytułu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dociekliwy ;) Kosmiczni łapacze porzuconych urządzeń kosmicznych robią inaczej. Najpierw podejrzany obiekt poddawany jest skanowany - z jego struktury można odczytać miejsce pochodzenia (a więc już jakieś podstawowe dane, czym może w kontekście tamtej planety być), ale przede wszystkim to, jaka i czy w ogóle istnieje jeszcze jakaś komunikacja między nim, a tym miejscem. Jeżeli jego budowa wykazuje jakieś "agresywne" skłonności, a jednocześnie wszystko wskazuje na to, że o sterowaniu nim nikt już dawno nie pamięta, znalezisko jest zabierane na planetę i niszczone. Z drugiej strony nie mam pewności, co dzieje się np. z ziemskimi sondami, które już przed wysłaniem miały w planie wylecieć poza Układ Słoneczny. Jeśli również były przechwytywane i, razem z zawartymi na nich informacjami dla odległych cywilizacji, szły do kasacji niewiele po wyrwaniu się ze słonecznej grawitacji, to Carl Sagan z pewnością byłby bardzo zawiedziony...
      Na pewno była taka książka napisana przez Ziemianina i to pewnie ją masz na myśli :) Temat ten jednak poruszano faktycznie tylko u nas i chociażby na Źfaiji opowiadał o takim organizmie (w ramach spekulacji) niejaki Łi Ńwi Iś. Śti Ćesti napisał oprócz Dopóki słońce... chyba jeszcze tylko jedną książkę i to też o nastrojach dość apokaliptycznych - tym razem poruszała problem międzyplanetarnych sporów, w których silniejsza cywilizacja próbuje powywalać resztę zamieszkałych planet poza układ.

      Usuń