poniedziałek, 27 października 2014

36.Nie porzuca się podróżników w czasie” (Olonej Lirti Kstri La Oita)

Zastraszenia typu Beze mnie jesteś nikim! i To wszystko po tym, co dla ciebie zrobiłam!, słyszane od osoby, która właśnie straciła status drugiej połówki, rzadko są czymś, co traktuje się poważnie. Rwint, mieszkaniec Damnitoriliona, zdecydowanie nie traktował - nie spodziewał się, żeby zachowanie jego narzeczonej było podyktowane czymś więcej niż megalomanią i zapędami do rządzenia nim. W końcu do wszystkiego, co miał, doszedł sam - sam przechodził przez niekończące się egzaminy monitujące potencjał jego intelektu, sam, gdy już otrzymał posadę hodowcy Uniminów, analizował ekosferę, którą się będzie zajmował, aż wreszcie lata ciężkiej pracy w końcu wywindowały go na pozycję jednego z największych producentów Białych Korzeni. Wtedy dopiero poznał Rirdżoli, pracowniczkę eksperymentalnych systemów nadatomowych na jednym z księżyców planety. Pomimo młodego wieku miała na koncie liczne zasługi dla ówczesnej fizyki Damnitoriliona, mnóstwo odkryć i spostrzegawczych wniosków z obliczeń. Rwint niewiele z tego rozumiał, zwłaszcza że, czym zwróciła jego uwagę, więcej zdawała się wiedzieć o jego osobie niż z tematów naukowych. Nie pomagała mu przy pracy także wtedy, kiedy ich znajomość stała się znacznie bliższa - raczej obserwowała go czujnie i podziwiała. Znajomość przybrała zły obrót, gdy Rwint zastał dziewczynę u zarządcy plantacji, wymieniającą się z nim informacjami na jego temat. Damnitorilionianina nie przekonały rozpaczliwe argumenty o jej trosce i wiedzy o tym, co jest dla niego najlepsze. Nagle stało się dla niego oczywiste, że Rirdżoli widziała w nim tylko przedmiot działań szpiegowskich czy może nawet donosicielskich, który wyznaczył jej zarząd lub nawet konkurencja. Prawda była jednak o wiele, wiele gorsza...
Krótko potem Rwint zauważa zniknięcie pani naukowiec, a wraz z nim dziwaczne zjawisko zniekształcające rzeczywistość. Na jego oczach znikają i pojawiają się budowle, przesuwają się rosnące od lat rośliny, zmienia wygląd ludzi i zmienia się on sam. Nagle okazuje się, że jego mieszkanie jest puste, wreszcie znika samo mieszkanie. Pracownicy jego własnej plantacji z minuty na minutę przestają go poznawać, jakby nigdy nie było go tam nie było, aż wreszcie zostaje przegoniony do dolnych, ubogich partii miasta. Chaos niepojętych wyrażeń, choć nieprawdopodobny, sprawia na nim Rwincie spójne wrażenie, jakby rzeczywistość świadomie spychała go na dno i odbierała wszystko. Nikt jednak nie dostrzegał żadnych zmian, odbierając ich efekt jako coś, co było od zawsze, będąc raczej ich częścią niż obserwatorem. Rwint z trudem przyjmuje do wiadomości szaloną opcję, że może to być zemsta jego niedoszłej narzeczonej. Która to prędko się potwierdza, gdy w spisie danych tożsamościowych znajduje kuriozalną informację o jej śmierci - dziesiątki lat temu, skutkiem morderstwa dokonanego przez... nią samą. Pozostaje mu przedostać się nielegalnie do laboratoriów na księżycu, dowiedzieć się, co się stało i, jeśli to wykonalne, podjąć próbę uratowania dziewczyny, choć nie rozumiał jeszcze, jaki mogła mieć ona związek z jego osobą.

W chwili wydania tej powieści, podobnie zresztą jak jeszcze długo potem, naukowcy nie mieli jasności, jak w przypadku tak ostrych manipulacji zachowałby się czas i jak widziane byłyby wydarzenia z punktu widzenia obserwatorów zamieszanych w nią bardziej niż bezpośrednio. Nikt jednak, zwłaszcza ci z nich, którzy mieli do czynienia z osobnikami płci żeńskiej i ich zawziętością, nie wątpi w powagę sytuacji. Rirdżoli, pchana nienormalną fascynacją, odwiedzała linię swojego życia wielokrotnie - po raz pierwszy zakochując się, po raz drugi potajemnie pomagając we wszystkim, co robił, wreszcie, chcąc powstrzymać samą siebie, dokonując zabójstwa, które zachwiało stabilnością tej i pozostałych linii czasu. Wydaje się, że jej impulsywność i lekkomyślność stoi w sprzeczności z dokonaniami naukowymi, z których zasłynęła, jednak tak naprawdę były one motorem wszystkiego, co robiła i do czego dążyła, co autorka idealnie zarysowała. Bohaterka motywowana przez miłość doprowadziła najpierw do wynalezienia wehikułu czasu, który miał umożliwić sukces obiektowi jej westchnień, potem, przepełniona nienawiścią obróciła wynalazek przeciwko Rwintowi i przeciwko sobie.
Na szczęście nie tylko ona dysponowała tak wielką wiedzą o podróżach w czasie. Kluczowa okazała się pomoc Najlanktrona, zbzikowanego nieco, samotnego starego fizyka zamieszkującego księżycowe podziemia i zdającego się „widzieć” coś więcej niż rzeczywistość, w której się znajduje. Dopiero dzięki jego wynalazkom, a także „wizjom” Rwint był w stanie ruszyć w pogoń za bezwzględną morderczynią. I, przy okazji, poznać prawdę o tym, ile z niego samego naprawdę było zasługą jego własnych możliwości, pracy i tego, kim chce być. Przy czym żadna z tych rzeczy nie była prosta, gdy historia nabierze tempa, a wciąż wybijane z równowagi linie czasu zmienią wydarzenia w nielogiczny kolorowy kalejdoskop, dążąc do ułożenia się w jedyny sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy. Który nie zawsze był osiągalny, bo za każdą jego zmianę dziewczyna odpowiadała nową, która pociągała za sobą kolejne i które wreszcie doprowadzały do tak paradoksalnych sytuacji, że wir oderwanych od siebie zdarzeń, do którego trafili Rwint i Rirdżoli, coraz rzadziej pozwalał przewidzieć skutki ich działań. Podobnie jak coraz mniej przypominał świat, który oboje zamierzali uratować. Czy naprawdę da się coś naprawić w linii czasu, która jest bardziej wszystkimi światami na raz niż jednym konkretnym? Czy w ogóle czas nadal ma tu znaczenie? I czy możliwy będzie powrót do prawdziwej rzeczywistości?
Porywająco zakręcona historia, która zmienia się z niewinnego romansu do oderwanego od rzeczywistości ciągu paradoksów, w której jednak wciąż istnieją myśli, uczucia i wątpliwości.

8 komentarzy

  1. Wow, co za książka. Niesamowita. Choć odrobinę mi zgrzytało, że bohater tak od razu postanowił ratować swoją ex, choć jeszcze nie wiedział, że może mu to pomóc, to końcówka rozwaliła system. Ciekawi mnie, czy będzie kontynuacja w tym nowym świecie ze szklanymi dyskami na niebie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie, to on po prostu chciał działać. Nie miał gwarancji, czy takie skojarzenie ma sens, ale nie mógł nie sprawdzić, a skoro potem śladów było już tylko więcej...
      Co do kontynuacji - to pewnie nie byłoby już to samo, ale patrząc na to, ile osób chętnie zobaczyłoby ciąg dalszy, nie wiem, czy autorka wreszcie się nie złamie ;)

      Usuń
  2. Ta książka otrzymała wiele nagród i stała się zaczynem do rozmów na temat restrykcji dotyczących podróży w czasie. Byli nawet tacy, którzy używali jej jako argumentu przeciwko jakimkolwiek podróżom w czasie i stosowania wehikułów, nawet w celach edukacyjnych. Mówią, że wehikuły czasu to ingerencja w odwieczny porządek świata.

    Trudno przecenić znaczenie "Nie porzuca się podróżników w czasie" dla intergalaktycznej kultury. Po wielkim sukcesie tej książki, takie niepokojące powieści o podróżach zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu i robiły furorę. W kilku układach planetarnych wręcz nazywa się je powieściami oitaiskimi.

    Czytałam kilka z nich. Przy ich fabule taki "Powrót do przyszłości", "Efekt motyla" czy nawet "Terminator" wyglądają nie tylko bardziej przyjaźnie, ale i mniej pogmatwanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakbym czytała tył okładki z damnitorilioniańskiego wydania, brawo :)
      Tak, o debatach na temat restrykcji co do podróży w czasie zdecydowanie warto tu spojrzeć. W ogóle pisarze dużo w tej materii zrobili, bo nie tylko Oloneji Lirti była znana z tworzenia (pozornie) przekombinowanych historii jako skutku podróży w czasie - może kiedyś opowiem o którymś dziele Uluum Kia Sona czy Ijja Śo 12. Choć do Efektu motyla bym nie porównywała - niby jest najbardziej zbliżony pod względem założeń, jednak bardzo brakuje mu... sensu.

      Usuń
  3. Zabawy z liniami czasowymi zawsze na propsie. Zwłaszcza, gdy mają nieprzewidziane skutki uboczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo nieprzewidziane :) Pomyśleć, że Rwint na początku naprawdę myślał, że jedno podejście wszystko naprawi. Nie przewidział determinacji swojej przeciwniczki. Na szczęście i jemu nie brakowało uporu, nawet wtedy, kiedy wszystko zaczęło się sypać, dzięki czemu te "skutki uboczne" naprawdę zdawały się być do pokonania.

      Usuń
  4. Próbowałem przeczytać, ale za pierwszym razem się zakręciłem. Zwłaszcza, że trafiłem na wydanie wydawnictwa Timeline sp. z. zoo (tak można przetłumaczyć z tego dziwnego języka), w którym po przeczytaniu kilku stron i cofnięciu się o zawartość wcześniejszej potrafi się zmienić. Ale na pewno podejdę do tego jeszcze raz, wciąga jak szalony odkurzacz na bagnach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początek proponuję wersję czasowo-jednorodną, znaczy: papierową :) My, ludzie, nie jesteśmy stworzeni do czytania zapisów wieloczasowych, ja sama bym nie próbowała.

      Usuń