Dżizazele ocknęła się pośród ścian jakiejś dziwnej jaskini. Nie wiadomo, dlaczego właśnie teraz, co to spowodowało. Co gorsza jednak nie wiedziała też, co było wcześniej, ani co to za jaskinia. Jedynym, co była w stanie sobie przypomnieć, był odległy zarys jakiegoś wyjazdu, kiedy opuszczała dom i planetę. Nie miała to być jednak długa podróż, na pewno nie, tymczasem coś mówiło jej, że minęło bardzo dużo czasu...
Jedynym, co jej pozostało, to wędrowanie po długich korytarzach ciemnego labiryntu skał. Z jednej strony wydawało jej się, że nigdy tędy nie szła, z drugiej – każda powierzchnia emanowała jakimiś mglistymi wspomnieniami, znajomymi skojarzeniami... Była tutaj, szczęśliwa, widziała zupełnie coś innego... Jedyne oświetlenie, podłużne lampy ciągnące się wzdłuż tej drogi, rozjaśniały nieokreślone obiekty pozawieszane na ścianach, które, za sprawą jakiejś magicznej atmosfery tego miejsca, zdawały się zachęcać do tego, by na nie patrzeć. I... zabrać ze sobą. Niemal namacalnie czuła, jak ogarnia ją zawieszona w powietrzu cudaczność tego wszystkiego. Nie mogła opanować potrzeby szukania w pobliżu jakiejś etykietki, czegoś, co powiedziałyby o tych przedmiotach coś więcej, choć przecież naprawdę w ogóle jej nie obchodziły. Wystające ku niej kamienie zdawały się do niej przemawiać, determinowały ją do myślenia o nich w coraz bardziej groteskowy, fantazyjny sposób. Chciała tylko stąd wyjść, tym bardziej, im bardziej to czuła. Ale mimo to z trudem odwracała wzrok od skalnych rzędów, podświadomie rozglądając się za jakimś pojemnikiem, do którego mogłaby je zapakować. Niespodziewanie zdała sobie sprawę, że otaczają ją ludzie – zapatrzeni w mijane przedmioty bardziej niż ona, doszczętnie, jakby żyli pomiędzy tymi zawiłymi ścianami od lat i nie wyobrażali sobie tego nigdzie indziej. Ledwo udawało się jej utrzymać świadomość, by ponownie w tę hipnozę nie wpaść. I by mieć siłę na powtarzanie wciąż tych samych pytań. Co to za miejsce? Dlaczego odczuwa je jako coś znajomego? Co tutaj robi?
Niekończący się spacer prowadzi ją do nowych, coraz bardziej nieprzyjemnych zakamarków, a jednak... Wciąż powracają migawki tego, co było, pewność, że kiedyś chciała tu przylecieć, że chciała coś tutaj znaleźć, podświadomie wybierane drogi i układ, które świateł sugerują Dżizazele coś, z czym trudno jej się pogodzić, jednak tylko ta myśl zdaje się podsuwać jej jedyne sensowne, choć nieprawdopodobne, wyjaśnienie. To miejsce musiało kiedyś wyglądać inaczej. Było pełne ludzi i przedmiotów, po które wszyscy sięgali. To tysiące lat temu... musiał być sklep.
Handel w całym Wszechświecie wygląda tak samo – dajemy coś, żeby w zamian otrzymać coś innego. Żeby ktoś chciał się wymienić, potrzebujemy reklamy, marketingu, sprytnych zabiegów, żeby nasz towar chciał się wyróżnić i ściągnąć na siebie uwagę. Stosowanie mniej lub bardziej złożonych sztuczek psychologicznych, by uczynić nasze zachowanie mniej racjonalnym, nigdy nie było tajemnicą, czy chodzi o zwykłe porównania, nawiązanie autorytetów czy reklamę podprogową. Ale co, jeśli ktoś posunie się za daleko? Jeśli ktoś wpadnie na tak perfekcyjny sposób wzbudzania potrzeby posiadania danej rzeczy, że potencjalny klient zapomni o potrzebie robienia czegokolwiek innego?
Condżriwa Log sugeruje, że wcale nie jest to takie niemożliwe. Tym bardziej, że na pierwszy rzut oka jego wizja jest jedynie rozwinięciem wydarzenia, które miało miejsce naprawdę na jego planecie, Esarhini – wymknięciem się spod kontroli rzekomo niegroźnego systemu zachęty do oglądania. Przez pewien czas trwały bezskuteczne próby przeciwstawienia się mu i wyciągnięcia z supermarketu kilku setek ludzi, którzy na skutek katastrofy utracili możliwość naturalnego myślenia, świadomość własnego istnienia i tego, że w końcu pasowałoby opuścić sklep. W efekcie ofiarą śmierci z wycieńczenia padli wszyscy rezydenci, włącznie z pracownikami i paroma ratownikami, a świat zalała lawina protestów przeciwko nieludzkiemu wykorzystaniu umiejętności manipulowania psychiką. Zamroczenie jest jednym z nich, jak gdyby przerysowaną relacją, z której autor wyciął śmiertelność, która mogłaby zakończyć szaleństwo. Bohaterka przytomnieje, ale nie wiadomo, kiedy – w tym czasie sklep zmienił się w coś zupełnie niepodobnego, wielkiego, co zdaje się z jej perspektywy mieć rozmiary całego miasta, wymarłego, choć pełnego stworzonego przez siebie niby-życia. Pomimo pod koniec już wie, co jest nie tak, nadal z trudem opiera się pułapkom myślowym, stworzonym dawno temu przez mistrzów marketingu. I starając się nie wrócić do tych, dla których stał się to już ich własny mikro świat, choć również przylecieli do niego tylko na chwilę, o czym już nie pamiętają. Parę razy trafia się jej szansa nawiązania kontaktu, odwrócenia uwagi od towaru na półkach – i zawsze udziela się przy tym jej nadzieja, choć widzimy, jak bardzo ta szansa jest niewielka. Może to dzięki biernej nieugiętości i tych obojętnych, a jednak nieprzerwanych poszukiwaniach Dżizazele jedna książka rozeszła się po świecie bardziej niż setki rzetelniejszych, a przy tym bardziej wstrząsających historii? A może tych marketingowych haczykom, które wypaczały myślenie na wciąż nowy, niespodziewany sposób, budząc w niej pytania, czy właściwie chce, tego czego chce? Trzeba przeczytać i sprawdzić.